Zawsze chciałam być czarodziejem. Nie sexy elfem o posturze top model, czy krasnoludem, będącym chodzącą reklamą "Efektu Axe" (gra półsłówek). A może taki hobbit? Jednak te owłosione stopy nie są w moim guście. No i szelki-daleko mi do ich fanów. Zaś czarodzieje- ci to mieli klasę: zawsze wzbudzali zainteresowanie i nieźle wyglądali w nakryciu głowy (ja też fajne wyglądam w nakryciu głowy i stąd ten sentyment). Pewnie myślicie, że moim numerem jeden będzie dziś Gandalf Szary. No ale nie do końca. Bo tym razem, to pan Martin Freeman wyjątkowo zaszalał w "Hobbicie". Ale nie tylko.
"-Wujku, po co wertujesz te księgi?-
-Zostaw to Frodo, jeszcze nie skończyłem pisać"- tak właśnie starzy znajomi, zapraszają nas do spędzenia 169 minut w opowieści, będącej zalążkiem epickiej walki Dobra ze Złem. Zanim przejdę do rzeczy, na wstępie zdradzę Wam, że z prozą Tolkiena nie mam zbyt miłych wspomnień. Generalnie lekturę "Niezwykłej podróży" wspominam dość niewygodnie. Jednak ta błoga ignorancja (czytaj: zerowa powtórka treści) pozwoliła mi luźno podejść do seansu. Nie spodziewałam się za wiele, choć liczyłam na przyzwoite kino. I takie dostałam. Bo wiecie, ja mam coraz częściej wrażenie, że ze mnie jest takie duże dziecko. Lubiące podumać o wyśnionych krainach i zdarzeniach nie z tej ziemi. Zresztą fakt, że 3/4 sali zapełniali ludzie przerastający mnie wiekiem, mówi sam za siebie: jesteśmy marzycielami. Czy to dobrze? No cóż, chyba każdy raz na jakiś czas pragnie oderwać się od pędu życia. Ale, żeby nie być gołosłowna, czas na małe omówienie.
Bilbo Baggins, to spokojny hobbit z angielskimi manierami. Lubi palić fajkę, a w jego zapasach nie brak wielkich serowych plastrów i imbryka do herbaty. Pewnego dnia, ta shire'owska egzystencja zostaje nagle przerwana. Tak, jak los Froda we "Władcy pierścieni" napędza Gandalf, tak i tu, ów zabrudzony mag, nieźle miesza w czyimś prostym świecie. Świecie Bilba, ma się rozumieć. Bo oto norkę praktycznego pana B., nawiedzi wkrótce 12, nie, 13 krasnoludów, w których prym wiedzie dostojny Thorin Dębowa Tarcza. I tu zaczynają się schody. Po co się tu zjawili? Do czego potrzebny im Bilbo? No i sprawa najważniejsza: jak to jest możliwe, że [niektóre] krasnoludy wyglądają lepiej niż elfy?
To co podoba mi się najbardziej, to fakt, że pierwsza część "Hobbita" składa się w dużej mierze z humoru-który mimo, że chwilami mierzi (scena z trollami według mojej znajomej;)), sprawdza się jako mały oddech od podniosłego "Władcy". Cień ostrzy sobie dopiero kły (i na deser szarga amatora grzybków), ale to tylko preludium do niesamowitej wędrówki, która raz na zawsze zmieni życie Bilba. Jego, moje i paru przypadkowych turystów. Jak wiadomo akcja, goni reakcję, więc oszczędzenie jednej osoby, może mieć wpływ na nieznaną przyszłość (chyba wiecie o kim mówię?).
O fabule nie będę się zbytnio rozwodzić-mnóstwo dynamiki, którą równoważny dość asekuracyjny wstęp. Ale muszę powiedzieć, że nie rozumiem słów krytyki wobec 'nudnego początku'. Jak dla mnie wszystko tu było na miejscu: przybycie krasnoludów, ich szlacheckie ucztowanie i dezorientacja Bilba, którą rewelacyjnie portretuje nam Martin Freeman. Jest typowym hobbitem, ale ciągnie go wir przygody (ah ta krew Tuków), ale przede wszystkim, cierpi na syndrom, który posiada pewnie nie jeden z nas. Chce być u siebie, wśród połatanych książek i tych samych ludzi, ale korci go zmiana takiego stanu rzeczy. I to jest fajne, przynajmniej w moim odczuciu, bo pozwala utożsamić się z bohaterem nie- z- wyboru. Bilbo jest takim przewodnikiem po krainie fantazji, motorem napędzającym resztę. Bo przypadkowe zdarzenia są czasem najlepsze.
Krasnoludy-no cóż ja mogę powiedzieć? Nigdy nie byli moimi faworytami, ale tu wyraźnie pogłębiono ich motywację. Nie są awanturniczym ludem lubiącym tylko jadło, napitek i roz...walanie. Ale zbrukanymi, dumnymi istotami bez swojego domu. Oczywiście, maksymalną syntezę tej traumy, skondensowano w charakterze Thorina. Jego zachowanie momentami przypominało mi Vegetę na środkach uspokajających (bo Vegeta to by się zaraz ze wszystkimi pobił nie pytając nikogo o imię). Jego dystynkcja, [tak zwany 'swagg'] i chęć walki, ukazana została bardzo przekonująco i jak na opuszczonego księcia przystało. Do tego Thorin ma niski, pełen powagi głos i nosi reggae-warkoczyki w stylu khala Drogo. Czego chcieć więcej? Nie ukrywam, że kibicowałam i kibicuję Richardowi Armitage w rozwoju kariery. Więcej takich Thorinów poproszę. Reszta drużyny nie prezentuje się zbyt charakterystycznie (z wyjątkiem bajarza, przybliżającego historię pana Oakenshield), choć mojej uwadze nie umknął duet Fili i Kili. Widać, że aktorzy dobrze bawili się na ekranie- a ich obecność razem z ex-księciem, od razu skojarzyła mi się z innymi kompanami (Thorin niczym Aragorn, Kili a la Legolas).
Pewnie nie tylko ja znalazłam nawiązania polityczne. Moim oczom nie umknęła wiadomość, że powieść wydano w 1937- a pomijając ów kontekst, chodziło mi również o podejście niektórych bohaterów. Elfowie nie kwapią i nie kwapili się, by wspomóc krasnoludów w odbiciu góry, a taki Saruman ignorował doniesienia o niebezpiecznym nekromancie. Jedynie Gandalf próbuje coś z tym fantem zrobić. I to być może odnosi się do tego, jak zawsze działała władza: można pozostać biernym, przymykać oczy, albo próbować. Nawet z pomocą minimalnych środków. Bo najważniejsze to mieć nadzieję.
Oczywiście nie jest tak, że film pozbawiony jest wad. Na przykład brody. Nie wiem jak Wy, ale miałam wrażenie, że niektórym utrudniają one wymowę (Saruman), bądź sprawiają problemy podczas snu (zachłanny król w retrospekcji). Druga sprawa, to wygląd niektórych postaci- trolle i orkowie to nie są moje klimaty, ale tu wypadły jeszcze mniej wiarygodnie niż we WP. Oczywiście można się czepiać, że co ja niby widziałam kiedyś trolla, że się tak wymądrzam. No ale jednak mi nie podeszli. Plus skalne stwory, żywcem wzięte z "Toy Story 2". I te nieszczęsne orły. Chociaż nie, były w porządku.
Ale, jest jeszcze taki super- fragment z Gollumen, który pewnie przypadł większości. Choć postać Smeagola przeszła już do historii, ponowne usłyszenie "My preasure" jest uroczym dodatkiem dla każdego, kto choć raz widział LOTRa. Motyw zagadek wypada tu jako jeden z mocniejszych, zarówno za sprawą dwóch osobowości Serkisa, jak i skonsternowanego Bilba. Bilbo to już w ogóle jedna z lepszych, jak nie najlepszych postaci w tym dziele. Bo największym kozakiem i tak pozostaje Gandalf, pojawiający się niczym cliffhangery Martina. Choć boi się jak reszta, stanowi przyjemnego towarzysza tułaczki. I do tego jeszcze puszcza sztuczne ognie.
Dorzucę swoje trzy grosze co do obaw na temat kontynuacji: jak to wszystko ma zostać zamknięte w aż trzech częściach? Nie mam pojęcia. Ale na chwilę obecną można powiedzieć, że jestem zadowolona.
Ps. Kto choć na moment nie uraczył się cudowną pieśnią krasnoludów, ten pewnie nie zrozumie tej pozytywnej opinii.