środa, 8 maja 2013

Połknąwszy motyla.

  Historie miłosne serwowane przez współczesne kino, mogą być tak różne, jak nasze charaktery. Widz to nie tylko maszynka do zarabiania pieniędzy, ale przede wszystkim odbiorca, który może przebierać w oferowanych propozycjach. Sami decydujemy o tym, na czym zawiesimy swe oko, w jaką stronę pójdziemy i czy wolimy przejść się na- dajmy na to komedię romantyczną a la „Walentynki”, czy ambitną produkcję europejską, biegnącą w stronę ciasnego melodramatu. Ja z naszym kontynentalnym kinem mam naprawdę różne perypetie- a mój dzisiejszy wpis będzie jej dalszym rozwinięciem. Czemu? Bo okazało się, że nie należy dzielić skóry na niedźwiedziu. Zwłaszcza przed seansem.
      Do „Laurence Anyways” ciągnęło mnie z kilku powodów. Pierwszym z nich była poruszana tematyka gender, która nie stawia łatwych wyzwań i wymaga odpowiedniej wrażliwości. Nabrawszy apetytu dzięki produkcji stacji Showtime (patrz: notka o „Soldier’s Girl), nie mogłam pominąć najnowszej wizji reżysera zza Oceanu. Przede wszystkim przeważyła tu ciekawość, bo z początku nie mogłam przeboleć, że mam do czynienia z ponad dwugodzinną projekcją [159 minut]. Nie zrozumcie mnie opatrznie: nie jest tak, że odrzucam każde, dłuższe filmidło. Ale obecne produkcje niekoniecznie gwarantują przyzwoitą rozrywkę [dla duszy] przez cały czas trwania. 

     Xavier Dolan stworzył trzeci film, który w skrócie nazwać można dziełem kompletnym. Wcześniej nie przekonał mnie pomysłem, zaprezentowanym w „Wyśnionych miłościach”. To wszystko było dla mnie przeestetyzowane, zbyt rozhukane i skoncentrowane na elementach, które zwyczajnie mnie nie ruszały (np. slow motion podczas spaceru palącej Marie; problemy dwójki przyjaciół, z którymi trudno jest mi się utożsamić). Ale oto stała się rzecz dziwna. Będąc nastawiona dość konkretnie [czytaj: źle] na odbiór „Na zawsze Laurence”, dostałam zaskakująco dobry tytuł, z (jak to u Dolana bywa) genialnie dopasowaną ścieżką dźwiękową.
     Fabuła naszej opowieści koncentruje się na losach dwójki ludzi. Są nimi: trzydziestoletni Laurence Alia i jego dziewczyna- czy też raczej partnerka Fred Belair. Laurence to gibki, szczupły mężczyzna, nie przywiązujący wagi do ubioru. Poznajemy go pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy pełni posadę dość szanowanego nauczyciela i zdobywa literacką nagrodę. Można odnieść wrażenie, że czuje się artystą spełnionym, który w dodatku znalazł miłość swojego życia. Ale-od razu widać, że coś konkretnego wisi w powietrzu, a Laurence z czymś się gryzie. W chwili, gdy obchodzi urodziny, wyjawia w samochodzie Fred, że nie czuje się mężczyzną. Ba, tak naprawdę nigdy się nim nie czuł i dusił to w sobie przez bagatela 30 lat. Oczywiście pierwsza reakcja najbliższego otoczenia to szok i niedowierzanie, którego również nie może pozbyć się sama Fred. Ona jednak w przeciwieństwie do siostry, próbuje wszystko przetrzymać- chce pomóc Laurence’owi stać się sobą. Jednak schody zaczynają się, gdy to, co Fred kochała w Laurence’u on zaczyna stopniowo odrzucać. Zejdą się na to inne czarne chmury, jak kłopoty w pracy, czy nawet szykany/niezręczne sytuacje na mieście. Rzeczywistość okazała się zbyt przytłaczająca i nie taka, jak sobie można było wymarzyć. 

       Reżyser za pomocą retrospekcji wprowadza nas w różne etapy życia Fred i Laurence’a (lata: 1989, 1992, 1996 i 1999). Mimo, że motorem przewodnim wydaje się decyzja ex-nauczyciela, można szybko zauważyć, że film koncentruje się również na postaci Fredericue. Ich liczne rozstania i powroty są tym, co powoduje zainteresowanie podczas projekcji, bo w końcu o nich są te wszystkie zdarzenia. Widzimy więc perspektywę Laurence’a, który już jako ‘przemieniony’ udziela wywiadu i wtłacza nas w swoje zamierzchłe dzieje, powiązane z nie tak bardzo fajnym rodzinnymi stosunkami, głównie jeśli chodzi o ojca. Jak dla mnie stoi on w niejakiej opozycji do swej ‘AZ’ [tak tytułował Fred w autorskiej książce]: od zawsze nosił się z tym zamiarem zmiany płci, właściwie ma się wrażenie, że szybko wchodzi w ów stan rzeczy i czuje ogromną ulgę w nowych strojach i makijażu. Nie jest to więc produkcja, wałkująca tylko fakt poszukiwania tożsamości u transseksualisty, ale dużo, dużo więcej.
       Nie znoszę kina, które proponuje mi pozornie błaho sklejoną historię, a potem tworzy emocjonalne zawirowania tak, że po seansie mam uczucie doła. W końcu wycinek z dziesięciu lat egzystencji-choćby nie wiem jak słabo poprowadzony, na tyle intryguje, że chcemy wiedzieć, jakie miał rozwiązanie. Zresztą, już sam początek dzieła sugeruje pewną niejednoznaczność: widzimy tył postaci idącej przez ulicę w damskim ubraniu i długich, ciemnych włosach. Mijający przechodnie wykazują dość nadmierne zainteresowani jej osobą. Oczywiście w toku spraw, doskonale wiemy kim jest ta persona, lecz te minuty to zalążek mówiący do nas: chcę, byś odrzucił pozory. 

     Dolanowi udało się osiągnąć to, co w mojej opinii nie podoba mi się/nie do końca sprawdza się u Jarmuscha [tak, nadal mam kłopot z niejakim „MysteryTrain”]. Mianowicie całkowite oddanie się kolorystyce połączonej z dialogami, wraz z scalonymi partiami muzycznymi, które są tak ładne, że bije z nich jakiś niestosowny perfekcjonizm. Bowiem każde ujęcie przywodzi na myśl skojarzenie z obrazem w galerii sztuki, pop-artem, czy nawet dadaizmem (weźmy np. fragment, w którym Laurence maluje sprayem po reprodukcji „Mony Lisy” tworząc na ścianie napis ‘Freedom’). Wracając jeszcze do utworów, muszę stwierdzić, że pozwoliły mi na nowo ‘odkryć’ single, które dziś można by nazwać wygrzebanymi z lamusa-bo plus poruszanego w nich kontekstu, dopełnia je podrasowana, przemyślana scena (podróż Fred i Laurence’a do Czarnego Zamku, fiolet i spadające ubrania przy wtórze „A new Error” są- co tu dużo mówić efektowne i stały się znakiem rozpoznawczy 23-letniego Kanadyjczyka). To epatowanie nasyceniem czerwieni [Laurence chowający się przed deszczem], czy innymi ostrymi barwami początkowo mnie irytowało, bo nie jestem kimś, kto chwyta wszystko co mi się zaserwuje-> nawet przy tak znanym nazwisku. Ale, czego by Xavierowi nie zarzucić, „Laurence Anyways” to kolejny film, który wręcz czaruje nas swymi zmysłami i umie to uczucie przekazać.
      Po tym dziele dostałam autentycznie obuchem w łeb, w sumie nie wiem dlaczego, przecież widziałam niejeden taki dramat. Ale jednak. Głównym sprawcą okazała się rudowłosa trzydziestolatka, którą portretuje Suzanne Clement. Jej cierpienie jest na swój sposób odmienne od tego, które przeżywa Laurence, lecz to nie powoduje, że mniej nas obchodzi. Myślę, że LA, to przede wszystkim produkcja o niesztampowym ujęciu związków, miłości, tego, czy ma jeszcze szansę nawet w przypadku sytuacji trudnych do rozwiązania przez ‘przeciętnego człowieka’. Przede wszystkim jest to chyba najdojrzalszy film Dolana, bo nie skupia się na dużo młodszym-a co za tym bliższym mu pokoleniu. Sam tytuł koncentruje się na powolnym rozpadzie, albo raczej rozkładzie relacji, która mimo tylu zmian, wciąż przyciąga do siebie bohaterów, niczym jakiś uparty magnez. Tylko czy ma jeszcze sens wobec barier, nie leżących w stricte fizycznym ujęciu?
    Niesamowite jest to, że mimo, iż po 15 minutach zaczęłam mocno kwestionować mój sens oglądania powyższego tytułu, coś mi mówiło, by zostać do końca. No i lepiej zrobić nie mogłam. Mimo wady, która w pewnych chwilach istotnie mierziła (łączenie w dialogach francuskich wyrazów z angielskimi), jestem skłonna zachęcić każdego do obejrzenia tego filmu. Dlaczego? Bo „Laurence Anyways” to w jednym zdaniu pastelowe piękno, przejmujący scenariusz i wizualna wysoka półka, pląsająca w rytm tanecznych lat dziewięćdziesiątych. 

Ps. Moje ulubione sceny: Laurence idący szkolnym korytarzem, Fred na balu [pojawia się tu również sam Dolan], Fred wyobrażająca sobie wodospad przy czytaniu poezji i pierwsze spotkanie postaci.

Ps1. Zdecydowanie cieszy mnie, że nie zagrał tu Louis Garrel. Powołanie się na inne (czyli raczej mniej popularne) nazwiska jest moim zdaniem o wiele ciekawsze. 

A tu macie mojego muzycznego faworyta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...