Historie miłosne serwowane przez
współczesne kino, mogą być tak różne, jak nasze charaktery. Widz to nie tylko
maszynka do zarabiania pieniędzy, ale przede wszystkim odbiorca, który może
przebierać w oferowanych propozycjach. Sami decydujemy o tym, na czym zawiesimy
swe oko, w jaką stronę pójdziemy i czy wolimy przejść się na- dajmy na to
komedię romantyczną a la „Walentynki”, czy ambitną produkcję europejską, biegnącą
w stronę ciasnego melodramatu. Ja z naszym kontynentalnym kinem mam naprawdę
różne perypetie- a mój dzisiejszy wpis będzie jej dalszym rozwinięciem. Czemu?
Bo okazało się, że nie należy dzielić skóry na niedźwiedziu. Zwłaszcza przed seansem.
Do „Laurence Anyways” ciągnęło mnie z kilku powodów. Pierwszym z nich
była poruszana tematyka gender, która nie stawia łatwych wyzwań i wymaga odpowiedniej
wrażliwości. Nabrawszy apetytu dzięki produkcji stacji Showtime (patrz: notka o
„Soldier’s Girl”), nie mogłam pominąć
najnowszej wizji reżysera zza Oceanu. Przede wszystkim przeważyła tu
ciekawość, bo z początku nie mogłam przeboleć, że mam do czynienia z ponad
dwugodzinną projekcją [159 minut]. Nie zrozumcie mnie opatrznie: nie jest tak,
że odrzucam każde, dłuższe filmidło. Ale obecne produkcje niekoniecznie
gwarantują przyzwoitą rozrywkę [dla duszy] przez cały czas trwania.
Xavier Dolan stworzył trzeci
film, który w skrócie nazwać można dziełem kompletnym. Wcześniej nie przekonał mnie
pomysłem, zaprezentowanym w „Wyśnionych
miłościach”. To wszystko było dla mnie przeestetyzowane, zbyt rozhukane i skoncentrowane
na elementach, które zwyczajnie mnie nie ruszały (np. slow motion podczas spaceru
palącej Marie; problemy dwójki przyjaciół, z którymi trudno jest mi się
utożsamić). Ale oto stała się rzecz dziwna. Będąc nastawiona dość konkretnie [czytaj:
źle] na odbiór „Na zawsze Laurence”,
dostałam zaskakująco dobry tytuł, z (jak to u Dolana bywa) genialnie dopasowaną
ścieżką dźwiękową.
Fabuła naszej opowieści koncentruje
się na losach dwójki ludzi. Są nimi: trzydziestoletni Laurence Alia i jego dziewczyna-
czy też raczej partnerka Fred Belair. Laurence to gibki, szczupły mężczyzna, nie
przywiązujący wagi do ubioru. Poznajemy go pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy
pełni posadę dość szanowanego nauczyciela i zdobywa literacką nagrodę. Można
odnieść wrażenie, że czuje się artystą spełnionym, który w dodatku znalazł
miłość swojego życia. Ale-od razu widać, że coś konkretnego wisi w powietrzu, a
Laurence z czymś się gryzie. W chwili, gdy obchodzi urodziny, wyjawia w
samochodzie Fred, że nie czuje się mężczyzną. Ba, tak naprawdę nigdy się nim
nie czuł i dusił to w sobie przez bagatela 30 lat. Oczywiście pierwsza reakcja
najbliższego otoczenia to szok i niedowierzanie, którego również nie może
pozbyć się sama Fred. Ona jednak w przeciwieństwie do siostry, próbuje wszystko
przetrzymać- chce pomóc Laurence’owi stać się sobą. Jednak schody zaczynają
się, gdy to, co Fred kochała w Laurence’u on zaczyna stopniowo odrzucać. Zejdą
się na to inne czarne chmury, jak kłopoty w pracy, czy nawet szykany/niezręczne
sytuacje na mieście. Rzeczywistość okazała się zbyt przytłaczająca i nie taka,
jak sobie można było wymarzyć.
Reżyser za pomocą retrospekcji wprowadza
nas w różne etapy życia Fred i Laurence’a (lata: 1989, 1992, 1996 i 1999). Mimo,
że motorem przewodnim wydaje się decyzja ex-nauczyciela, można szybko zauważyć,
że film koncentruje się również na postaci Fredericue. Ich liczne rozstania i
powroty są tym, co powoduje zainteresowanie podczas projekcji, bo w końcu o
nich są te wszystkie zdarzenia. Widzimy więc perspektywę Laurence’a, który już
jako ‘przemieniony’ udziela wywiadu i wtłacza nas w swoje zamierzchłe dzieje,
powiązane z nie tak bardzo fajnym rodzinnymi stosunkami, głównie jeśli chodzi o
ojca. Jak dla mnie stoi on w niejakiej opozycji do swej ‘AZ’ [tak tytułował Fred
w autorskiej książce]: od zawsze nosił się z tym zamiarem zmiany płci,
właściwie ma się wrażenie, że szybko wchodzi w ów stan rzeczy i czuje ogromną
ulgę w nowych strojach i makijażu. Nie jest to więc produkcja, wałkująca tylko
fakt poszukiwania tożsamości u transseksualisty, ale dużo, dużo więcej.
Nie znoszę kina, które proponuje
mi pozornie błaho sklejoną historię, a potem tworzy emocjonalne zawirowania tak,
że po seansie mam uczucie doła. W końcu wycinek z dziesięciu lat
egzystencji-choćby nie wiem jak słabo poprowadzony, na tyle intryguje, że
chcemy wiedzieć, jakie miał rozwiązanie. Zresztą, już sam początek dzieła
sugeruje pewną niejednoznaczność: widzimy tył postaci idącej przez ulicę w
damskim ubraniu i długich, ciemnych włosach. Mijający przechodnie wykazują dość
nadmierne zainteresowani jej osobą. Oczywiście w toku spraw, doskonale wiemy
kim jest ta persona, lecz te minuty to zalążek mówiący do nas: chcę, byś
odrzucił pozory.
Dolanowi udało się osiągnąć to,
co w mojej opinii nie podoba mi się/nie do końca sprawdza się u Jarmuscha [tak,
nadal mam kłopot z niejakim „MysteryTrain”]. Mianowicie całkowite oddanie się kolorystyce połączonej z
dialogami, wraz z scalonymi partiami muzycznymi, które są tak ładne, że bije z
nich jakiś niestosowny perfekcjonizm. Bowiem każde ujęcie przywodzi na myśl
skojarzenie z obrazem w galerii sztuki, pop-artem, czy nawet dadaizmem (weźmy
np. fragment, w którym Laurence maluje sprayem po reprodukcji „Mony Lisy”
tworząc na ścianie napis ‘Freedom’). Wracając
jeszcze do utworów, muszę stwierdzić, że pozwoliły mi na nowo ‘odkryć’ single,
które dziś można by nazwać wygrzebanymi z lamusa-bo plus poruszanego w nich kontekstu,
dopełnia je podrasowana, przemyślana scena (podróż Fred i Laurence’a do
Czarnego Zamku, fiolet i spadające ubrania przy wtórze „A new Error” są- co tu dużo mówić efektowne i stały się znakiem
rozpoznawczy 23-letniego Kanadyjczyka). To epatowanie nasyceniem czerwieni
[Laurence chowający się przed deszczem], czy innymi ostrymi barwami początkowo
mnie irytowało, bo nie jestem kimś, kto chwyta wszystko co mi się
zaserwuje-> nawet przy tak znanym nazwisku. Ale, czego by Xavierowi nie
zarzucić, „Laurence Anyways” to kolejny film, który wręcz czaruje nas swymi
zmysłami i umie to uczucie przekazać.
Po tym dziele dostałam
autentycznie obuchem w łeb, w sumie nie wiem dlaczego, przecież widziałam
niejeden taki dramat. Ale jednak. Głównym sprawcą okazała się rudowłosa
trzydziestolatka, którą portretuje Suzanne Clement. Jej cierpienie jest na swój
sposób odmienne od tego, które przeżywa Laurence, lecz to nie powoduje, że
mniej nas obchodzi. Myślę, że LA, to przede wszystkim produkcja o niesztampowym
ujęciu związków, miłości, tego, czy ma jeszcze szansę nawet w przypadku
sytuacji trudnych do rozwiązania przez ‘przeciętnego człowieka’. Przede
wszystkim jest to chyba najdojrzalszy film Dolana, bo nie skupia się na dużo
młodszym-a co za tym bliższym mu pokoleniu. Sam tytuł koncentruje się na
powolnym rozpadzie, albo raczej rozkładzie relacji, która mimo tylu zmian,
wciąż przyciąga do siebie bohaterów, niczym jakiś uparty magnez. Tylko czy ma
jeszcze sens wobec barier, nie leżących w stricte fizycznym ujęciu?
Niesamowite jest to, że mimo, iż
po 15 minutach zaczęłam mocno kwestionować mój sens oglądania powyższego tytułu,
coś mi mówiło, by zostać do końca. No i lepiej zrobić nie mogłam. Mimo wady,
która w pewnych chwilach istotnie mierziła (łączenie w dialogach francuskich
wyrazów z angielskimi), jestem skłonna zachęcić każdego do obejrzenia tego
filmu. Dlaczego? Bo „Laurence Anyways”
to w jednym zdaniu pastelowe piękno, przejmujący scenariusz i wizualna wysoka
półka, pląsająca w rytm tanecznych lat dziewięćdziesiątych.
Ps. Moje ulubione sceny: Laurence
idący szkolnym korytarzem, Fred na balu [pojawia się tu również sam Dolan],
Fred wyobrażająca sobie wodospad przy czytaniu poezji i pierwsze spotkanie
postaci.
Ps1. Zdecydowanie cieszy mnie, że nie zagrał tu Louis Garrel. Powołanie się na inne (czyli raczej mniej
popularne) nazwiska jest moim zdaniem o wiele ciekawsze.
A tu macie mojego muzycznego
faworyta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz