niedziela, 3 lutego 2013

Ekhm-bo nic mądrego mi nie przyszło do głowy.

    Lubicie podróże? Ja, gdybym była zmuszona wybrać jeden środek lokomocji, w starciu: pociąg lub autokar, z marszu porwałabym się na pierwszą opcję. Bo choć pewna przypadłość mąciła mą radość z dziecięcych wojaży (konieczne było korzystanie z torebki), dym z  lokomotyw zawsze wygrywał z oszklonym furkotem na kółkach. A poza tym: wystarczy wspomnieć sobie stukot szyn, tańczące trasy i  jednostajne dźwięki, razem z odmienną perspektywą z okienka. Co prawda nie jest tak, że przejażdżki po torach (daleko nie szukając) odbywają się w najlepszych warunkach, ale przyjmijmy, że istnieje ten dopuszczalny standard, który jeszcze nie woła o pomstę do nieba. Nie da się ukryć, że wypad za miasto rodzi w nas przeświadczenie, że oto nadchodzi ta magiczna chwila, która nastroi nas aktywnie w kolejne, smętne dni. Gorzej, jeśli chłodne realia okażą się istnym ciosem w plecy.

      To nie jest tak, że unikam ambitnych gatunków filmowych. Ale mam wrażenie, że te 'perełki' najmocniej ukazują mój brak wnikliwości- co w rezultacie kończy się moralnym kacem i klawiaturą tańczącą na prawo i lewo w rytm salsy (po tym ciosie ciężko mi dojść do siebie i ginę w czeluściach tumblra). Tak więc "Mystery Train" okazał się kolejną zagadką, której prawdopodobnie nie będę wstanie rozwikłać. No bo to Jarmusch. A Jarmusch lubi dialogi, podziały na epizody i metaforyczne podpuchy. Nie, wróć. Jarmusch ma tendencję do zanudzania widza. Niestety.

   Polacy mają Żelazową Wolę, a Amerykanie Memphis-miejscowość znaną z ikony rock and rolla. Tu właśnie rozgrywa się fabuła filmu, splatająca losy [kilkorga] bohaterów. Trzy odrębne historie, poprzedzone niebieskimi tytułami są punktem wyjścia dla odbioru całości (każda opowieść uzupełnia wcześniejszą). Mamy zatem dwójkę Azjatów, ubranych w dość charakterystyczne odzienia, zagubioną Włoszkę i  nieco pechowych kompanów. Zacznijmy może od początku: wpierw uraczeni jesteśmy losami Juna i Mitsuko- Japończyków, dość mocno zafascynowanych latami 50-tymi i Elvisem Presley'em (ok, może tylko damska część związku za nim szaleje). Jun to stylizujący się na Carla Perkinsa, flegmatyk o jednym wyrazie twarzy, stanowiący kompletne przeciwieństwo swojej dziewczyny. Mitsuko zaś jest kwintesencją wschodniego obycia i poraża zbyt entuzjastycznym zachowaniem- zarówno w używaniu zapalniczki, czy  płaceniu za nocleg. Mimo to, widać, że ich wycieczka nie zakończy się całkowitym spełnieniem- bo na przykład ciągną ze sobą toporną walizkę do studia nagrań i co się okazuje? Że przewodniczka bez krzty przekonania zanudza ich suchymi faktami z życia Elvisa, pozostawiając naszych turystów z dużym niesmakiem. Ale mało tego. Wzajemna relacja Jun- i- Mitsuko również nie błyszczy- bo nie potrafią powiedzieć z czym mają problem (tylko walić frazesy jak z filozoficznej książki) i wejść w konstruktywny dialog-> nie mówiąc już o wyobcowaniu za granicą, co miało być chyba przesłaniem produkcji. Oczywiście stwarzają pozór szczęśliwości, tylko nie wtedy, gdy siedzą sami. Epizod numer dwa zaś skupia się na kobiecie, która (jak sama mówi) wbrew woli musiała wybrać się do Memphis. Włoszka nie tylko szasta pieniędzmi na prawo i lewo, ale jest również naciągana przez okolicznych mieszkańców. Jedni zbyt mocno przekonają ją do kupna wszystkich magazynów, inni zaś postanowią dorobić się w ciemniej uliczce. Po raz kolejny Jarmusch ukazuje przerysowany stosunek do ludzi 'obcych', wtłaczając w to również rasistowskie wyzwiska-dawkowane w mniej lub bardziej wyraźny sposób. Są jeszcze trzej panowie, czyli rdzenni mieszkańcy Memphis, którzy wpadli w dość niezłe bagno- i mieli być chyba satyrą na amerykańskie społeczeństwo.
      Wszystkich łączy to samo miejsce-czyli obskurny (i pełen zepsutych lamp) hotel. Sama obsługa również wypada dość oryginalnie-bo poza specyficznymi podejściem, niezbyt zabiega o klientów, czy czystość pokoi. Tak więc obrazy Elvisa, pojawiające się w każdym 'apartamencie', wraz z cykliczną audycją radiową, ścielą się niczym uparty psychofan produkcji.

    Ostatni segment to prawdziwa jazda bez trzymanki, gdzie wraz z elementami groteski, przewija się kilka zabawnych wstawek (scena z panami pijącymi w samochodzie, Steve Buscemi i Steve Buscemi). Pech chciał, że jest to jedyny fragment, który wprowadza świeżość w dość leniwej narracji- która sprawia, że odczuwasz zmęczenie już po pierwszych minutach filmu. I to jest najbardziej wyraźny mankament dzieła- bo jeśli swoje bolączki [czytaj: złożoną (?) tematykę] ukazujesz bez krzty dynamiki,  niczym ślimak pokazujący rogi, nie przekonasz nikogo do głębszego zainteresowania. W mojej ocenie John to reprezentant współczesnego Elvisa, czyli zdezelowany frustrat na granicy obłędu, wtopiony w beznadzieję życia, niczym obumarłe miasto- tło i poboczny uczestnik produkcji. Bo w tym Memphis nic się nie dzieje: wciąć widać (głównie) obdarte budynki, przy których brak śpieszących tłumów, jakby egzystencja dotyczyła jedynie przodujących postaci. I to jak nic zaleciało mi "Blue Velvet"-zwłaszcza w scenie rozmowy Jeffrey'a z Sandy (pusta ulica i tylko oni). Parabole, hiperbole, albo raczej 'co autor miał na myśli'.  A co tu miał na myśli? Szczerze mówiąc nie mam pojęcia.
    Jarmusch do produkcji angażuje nie tylko typowych aktorów, ale również muzyków- jak w "Kawie i papierosach" mieliśmy okazję zobaczyć Iggy'ego Popa, tak tutaj, w jednej z ról raczyliśmy się występem Joe'go Strummera z "The Clash". No, ale koniec tego nic nie znaczącego dodatku, bo wygląda na to, że żadne nazwisko nie jest wstanie zrekompensować niektórych zgrzytów.
Pociąg jest tu istnym motorem przewodnim- bo pierwszą i ostatnią scenę kończymy tym samym ujęciem: z widokiem na pędzący przedmiot wzdłuż lasu. W nim również znajdą się nasi bohaterowie, na odmiennych etapach swojego życia, równie enigmatyczni co z początku. Bo przecież gadatliwa Dee Dee nie jest (i nie będzie) zainteresowania dialogiem z obcymi w przedziale, co nie zadziwia, bądź nie budzi pozytywnej reakcji widowni-gdyż widownia się tu niczym nie zachwyciła.

  Pozostaje więc pytanie: jak brzmi ocena końcowa? Bo jeśli wziąć pod uwagę treść, okazałoby się, że oglądałam film o niczym, w którym 'przy okazji' dodano kilka kwestii i dopieszczone, hipsterskie obrazki. Jednak nawet, gdy nachodziła mnie ochota rzucenia przedmiotem w ekran wyłączenia projekcji, nie starałam się przeżywać rozczarowania (bo jestem zmęczona roztkliwianiem się nad detalami). Tak, jest kilka plusów, ale to za mało, by było przyzwoicie.
Jak widzicie, nic z tego [ciężkiego] pisania mi nie wyszło, więc możliwe, że jestem jedną z tych osób, która lepiej czuje się w ozdobnym kinie akcji. Reszcie dzieł pana Jarmuscha na razie podziękuję.

Dla Projektu Kino: 5/10- Steve Buscemi jest królem drugiego planu.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...