poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Sigourney Weaver, a może Doctor Who?

   Wielka posucha w mym alternatywnym świecie, ale tak to jest, jak się nie ma tzw. blogerskiego powera. Dziś więc zrobię mini-skrót najciekawszych popkulturalnych przeżyć, które w jakimś stopniu na mnie wpłynęły. Jak zwykle zacznę od tego na czym się nie znam, przechodząc do tego, o czym nie mam pojęcia. Zatem do rzeczy. 

"Doctor Who", sezon 1-oczywiście, tylko w teoretycznym tego słowa znaczeniu, bo gdybym była na 100% skrupulatna, zaczęłabym od tej wyliczanki (czy może być coś lepszego, niż zainteresowanie się jednym serialem, dzięki innemu serialowi?). Wzięłam się więc za najbardziej dostępną opcję, czyli wersję z Ecclestonem- i muszę powiedzieć, że przechodziłam w niej kilka faz. Pierwsza, to: rany, trochę tu kiczowato, ale chyba taki był zamysł, czy nie? Z początku podchodziłam sceptycznie do prezentowanej stylistyki, ba, wiele rzeczy mnie tam po prostu drażniło- poczynając na matce Rose i na samej Rose kończąc. Ale po lekkim załamaniu/krótkiej przerwie, wróciłam do reszty epizodów i..stało się coś dziwnego. Zatem faza druga wyglądała mniej więcej tak: hmm, niby nie jest to tytuł będący technicznie dopieszczony i nie wiadomo jak precyzyjny, ale postać Doctora jest fajna. Potem przyszła faza trzecia: metaforyczne pochłanianie kolejnych odcinków i przeżywanie (albo raczej wczuwanie się w) tej z ostatnim Dalekiem. W tym momencie poczułam, że chcę wiedzieć więcej. A dalej ruszyło już jak z kopyta. Ciężko było też przyzwyczaić się do fizycznej zmiany bohatera, zwłaszcza, że David Tennant przez dłuższy czas figurował u mnie pod ksywą Barty Crouch Junior. Ten fakt jak widać mi wadził, ale uświadomienie sobie, że jest to wciąż ta sama osoba-z nieco innymi cechami, była błogim następstwem [w sumie dodaje to nieco świeżości panu Who]. No i (również) podoba mi się, że mimo swojej niechęci do Rose (ale tylko w pilocie), zupełnie inaczej odbierałam ją w kolejnej serii. Takie 'nie oceniaj książki po okładce', jeśli wiecie co mam na myśli. Obecnie biorę się za kolejne odcinki z Tennantem, więc zobaczymy, co będzie dalej. Ale w tej chwili jest jak najbardziej na plus. Cieszę się, że zaczęłam w swoim tempie.

"Ondine"- nie chcę spoilować, więc tylko dodam, że rozczarowało mnie zakończenie. Ot, tak po prostu. Nie widzę tylu słabości, co reszta kinomanów, ale faktycznie: mocne kino, to to nie jest. Taka niezobowiązująca, niezła wizja- którą niektórzy kwitują jako do obejrzenia i zapomnienia. Bo mimo kuszących (przynajmniej moje oko) krajobrazów i dużej ilości wody, film ten posiada jedną istotną wadę, a mianowicie brak ciągłości/spójności. Są bowiem produkcje, które wydają się głupio mówiąc 'w porządku'-gdy sobie o nich przypomnimy, ale nie wiemy czemu do nas nie przemawiają. Tak było i w tym przypadku. Pewnie gdybym miała jakieś szersze pojęcie o kinie, umiałabym to właściwie wytłumaczyć, ale laicka perspektywa dała tu o sobie znać. Baśniowe odniesienia do selkie i bijąca zewsząd wilgoć w pierwszych minutach "Ondine" mnie co by nie mówić przyciągała. Zresztą-cenię twórczość Neila Jordana i jego umiejętność kreowania oryginalnych historii w niekoniecznie ogromnych przestrzeniach (swoją drogą kolejny raz piszę o czymś powiązanym z 'Breakfast on Pluto'). Dlatego szkoda tak przeżartego potencjału. Inną sprawą jest to, że- nie wymagająca specjalnego czepialstwa gra naszej rodaczki, w żadnym stopniu nie zmusiła mnie do stwierdzenia 'widać, że ich do siebie ciągnęło'. Absolutnie. Colin Farrell dał mi po nosie, bo okazał się najlepszym ogniwem produkcji->wcześniej pisząc o "In Bruges" też musiałam się wobec niego pokajać. Rola rybaka-alkoholika wyjątkowo mu pasowała, i szczerze mówiąc, intrygowała nie gorzej, niż tajemnicza (?) Ondine. Przewijająca się w tle rodzinna patologia (i postać córki Syracuse'a) mogła być- bo ja wiem, lepiej pociągnięta, choć z drugiej strony brak mi w tej chwili jakiejś mądrzejszej propozycji. Szkoda, że to na czym skupiają się media nie jest wprost proporcjonalne do spełnienia czyichś filmowych oczekiwań. Jak już pisałam u siebie na fb: źle nie było, ale jakoś super też nie. Za bardzo to wszystko jaśnie państwo rozdmuchali.

"Obcy"- jakiś post temu wspominałam, że nie odnajduję się w science-fiction. Jednak brak wiedzy o słynnym tytule był dla mnie powodem do wstydu. Mimo, że jak przez mgłę kojarzyłam 3-cią część serii, postanowiłam naprawić ten błąd i spojrzeć w twarz swym demonom, które inni tak bardzo lubią. Nie będę oryginalna: "Alien 1" to po prostu dzieło milowe. Stworzyć nastrój, w którym wciąż czuje się zagrożenie, jest nie lada łatwym zadaniem. Ridley Scott w swym sztandarowym (w tej chwili) dziele udowodnił, że powiązanie sci-fi z horrorem/thrillerem nie musi oznaczać przerostu formy nad treścią. Tu mamy nie tylko pojedynek grupki ludzi z bestią, ale też ważne egzystencjalne pytania na temat granic nauki i pojęcia człowieczeństwa. Wpuścić zainfekowanego astronautę, czy nie wpuścić? Lecieć z obleśnym, zamrożonym obcym, który jest tak niebezpieczny, czy się go pozbyć? Nieźle. Ale moim numerem jeden będzie wyjście poza ramy typowego bohatera- przeciw- kosmitom. Ripley jest po prostu zacna. Inteligentna, kiedy trzeba zdecydowana, ma kręgosłup moralny i umie stawić czoło problemom. Sigourney Weaver znałam głównie z tego cyklu, no bo trudno, bym wcześniej nic nie wiedziała o "Alienie"-co nie zmienia faktu, że na koncie ma również inne (dobre) role, jak np.w takim "Psychopacie". Przechodząc jeszcze do klimatu, muszę stwierdzić, że przyspieszone bicie serca [w tle] było niezwykle mocnym zabiegiem. Tak jak mówiłam: świetnie jest to, że nawet w wolniejszych ujęciach, wciąż ma się poczucie, że zło wisi w powietrzu. Nie żadna tam klaustrofobia, którą wielokrotnie przytacza się w recenzjach. Tylko poczucie opuszczenia. Coś w stylu: my jesteśmy samotni w tym głębokim jak ocean kosmosie i zdani na tych, którzy przeżyli/samych siebie. Sceny takie jak kolacja i wołanie kota to już klasyk, który przeszedł do historii. Niekomfortowe położenie, a przede wszystkim strach jest motorem napędowym i drugim ważnym aktorem tego filmu. Nic więcej na temat produkcji do dodania nie mam, choć może jeszcze dorzucę, że ładnie na filmwebie ktoś rozbudował interpretację odnośnie pasażerów statku, np. czemu Kane budzi się akurat pierwszy i tym podobne. Zastanawiam się tylko, czy warto obejrzeć resztę filmów (2, 3 i 4). Sugestie są tu mile widziane.

Ps. Przepraszam za tak rozlazłą, dużą grafikę, ale podoba mi się ta z Doctorem [/ami].


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...