Wkurza mnie Colin Farrell. Nie dlatego, że spotykał się z jedną z polskich aktorek, a jego włosy wyglądają, jakby od miesięcy nie widziały prysznica. Tylko dlatego, że zwykle fatalnie dobiera scenariusze, co kończy się prezentowaniem jednego wyrazu twarzy przez cały seans (a to raczej nie należy do przyjemnej rozrywki). Oczywiście, jak to bywa u skrajnie przereklamowanych gwiazdorów, czasem zdarza mu się wykrzesać pokłady talentu. I to właśnie zaprezentował u Martina McDonagha, w osławionym "In Bruges". No, ale gdzie to właściwie jest? Zdaje się, że w Belgii.
"Wyp******** z Londynu"- w ten miły sposób, dwaj kilerzy, zostali zaproszeni na przymusowe wakacje w Brugii. Ken i Ray (bo o nich mowa), swoją ostatnią akcję spełnili dość niefortunnie-a cała sprawa odbiła się na nich w wyraźny sposób. Można też odnieść wrażenie, że Ray przechodzi jakąś traumę- ma wiecznie ściągnięte brwi, boi się uczestniczyć w wędrownym rejsie i nerwowo się wypowiada. Faktem jest, że nie polubił przebywania w tej mieścinie. Jednak, na złość Rayowi, Ken wręcz ubóstwia wszystko co się tam znajduje: średniowieczne klimaty, historyczne nowinki, no i zwiedzanie- mnóstwo zwiedzania, nawet tam, gdzie niektórzy woleliby siedzieć na ławce i popstrykać się z grubymi turystami. Jeśli już o grubych turystach mowa, to Ray, mimo, że dostał wyraźny zakaz zwracania na siebie uwagi, wiecznie pakuje się w kłopoty. Również w Brugii. Bo oto podczas jednej z przechadzek, poznaje tajemniczą Chloe, zaprzyjaźnia się z grającym w filmie karłem i wpada po uszy w niezamierzone potyczki. Tak więc, nie dość, ze nie przepada za p*********Brugią, to jeszcze p*********Brugia nie przepada za nim. Ale czy na pewno?
Sformułowanie słodko-gorzki idealnie pasuje do podsumowania całej produkcji. Bo tu dowcipu jest co nie miara, co prawda tego wulgarnego, ale i niegłupiego. Bo ich sytuacyjne nagromadzenie jest po prostu dobre. Dlatego można śmiać się zarówno z dialogu Harry'ego i Kena na temat walorów kulturowych Brugii, jak i wiecznych utyskiwań Raya-który, prócz obsesji na punkcie karłów [i ich częstego samobójstwa], nie omieszkuje również czepiać się innych rzeczy (np. mężczyzny przeklinającego w restauracji, czy pominięcia Wietnamczyków w wojnie białych przeciwko czarnym). Ray to postać chronicznie spanikowana, zresztą nie bez powodu, jeśli wnikniemy w jego najgorsze wspomnienia. Właduje ślepaki w natarczywego skinheada, ale będzie płakać na widok dzieciaków bawiących się w parku. Jest skazany na klęskę, obarczając całą winą to przeklęte miasto. Ale Brugia jest tylko motorem przewodnim do metaforycznego czyśćca. Czyśćca Raya, ma się rozumieć.
Dramaturgia całej historii polega na przeplataniu konwencji. Ta zabawa, choć ryzykowna sprawia się tu przyzwoicie. Nie bez powodu więc Ray droczy się w pubie z karłem, częstuje go działką, a potem daje mu porcję swoich możliwości w karate. I tak dzieje się praktycznie przez cały seans- nawet Harry, który pofatyguje się do swoich podwładnych, będzie częściej prawić o tym, co niekoniecznie związane z użyciem pistoletu. Bo tak właściwie, to zlecił Kenowi zlikwidowanie Raya. Ale czy ta sprawa będzie miała swój nie-happy end, musicie zobaczyć już sami.
Co mi się podoba to fakt, że w tej produkcji nie ma postaci krystalicznych. Harry to bydle w czystej postaci, Ken i Ray też coś przeskrobali, a Chloe nie bez kozery zadawała się wcześniej z szemranym chłopakiem. No i jest jeszcze szacowny pan karzeł i właścicielka hotelu- która pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie. Myślę, że nie bez powodu. Bo jej funkcja (jak i reszty postaci, które spotkał Ray), ma na celu zgłębić jego skołatana osobę. I właśnie z tego powodu nasz bohater nie będzie wstanie ani popełnić samobójstwa, ani opuścić tytułowej Brugii. Dlaczego? Myślę, że odpowiedź nasuwa nam sam reżyser, prezentując jeden z obrazów, któremu przyglądają się panowie w galerii sztuki. Sąd ostateczny. I miejsce, które nie jest ani niebem, ani piekłem. Czyli ta cholerna Brugia.
Oczywiście taka droga interpretacji jest jedną z wielu, ale nie ukrywam, że na to składa się kilka nadnaturalnych sytuacji: skok z wieży, poprzedzony praktycznym wykrwawieniem, kilka pocisków, po których nadal ktoś żyje i inne tego typu rzeczy. Fakt, że Ray w końcowym monologu stwierdził, że jednak chce żyć wiele mówi o całym zamyśle filmu. Taka mini-parabola, mini-czarna komedia i wszystko po trochu.
Zapomnieć o fantastycznym tle fabuły, to jak pominąć Jacka Nicholsona w "Locie nad kukułczym gniazdem". "In Bruges" jest zatem uroczą pocztówką dla belgijskiego miasteczka Europy, pełnego plastycznych widoków, przykuwających kamieniczek i skutych tajemnicą mostów. Ponoć nawet wspomniana przeze mnie wieża, zawiera w sobie cytaty z produkcji. Tak więc, choćby z tego powodu, chętnie bym się tam wybrała.
Colin Farrell w roli Raya jest nastrojowy. Momentami irytuje swoim paranoicznym zachowaniem (i szukaniem przysłowiowego guza), ale widać w nim również pokłady empatii i chęć zmiany stylu życia. Stoi w częściowej opozycji do postaci Harry'ego, w którego wcielił się Ralph Fiennes. Fiennes, mimo, że nie pojawia się zbyt często, samym głosem w słuchawce potrafi wzbudzić odpowiednie emocje. Wiem, że aktor z niego uniwersalny, ale po raz kolejny udowodnił, że partie złych kolesi wychodzą mu rewelacyjnie (a co najlepsze, jego postać jest zupełnie inna, niż np. taki Dennis Cleg w "Pająku"). Na uwagę zasługuje również Brendan Gleeson, występujący jako zrównoważony amator turystyki, Ken. Muzycznie sprawa przedstawia się dość ciekawe: nuty stricte klasyczne, balansują razem ze smutną i wesołą sytuacją, co podkreśla zmiksowaną formę gatunku. No i tematyka. Tematyka oczyszczenia, wyborów, moralności- sprawy, które choć tyle razy już słyszeliśmy, nabierają równie ważnego sensu w środowisku płatnych morderców.
"In Bruges" to dla mnie naprawdę pozytywne zaskoczenie. Nie tylko dlatego, że pozwoliło mi inaczej spojrzeć na pewnego aktora, ale również z tego powodu, że jest całkiem niekonwencjonalną i oryginalną w przekazie produkcją.
In Bruges jest znakomite. Fajny klimacik, dialogi poezja. Do Farrella w sumie nic nie mam, jest mi obojętny, natomiast Brendana Gleesona strasznie propsuje. On zresztą zagrał również w debiucie McDonagha (swoją drogą strasznie zdolna bestia z niego, muszę 7 psychopatów obejrzeć w końcu)"Sześciostrzałowiec" - krótkometrażowy film nagrodzony Oscarem, polecam :)
OdpowiedzUsuńNo to mnie zachęciłeś, może za jakiś czas zerknę;)
UsuńMnie się strasznie nie podobało, obejrzałam tylko dlatego, że robiłam w tym czasie kilka innych, ciekawszych rzeczy.
OdpowiedzUsuńMyślę, że film ma specyficzny humor, no i jak wiadomo każdy ma inny gust;>.
UsuńZaciekawiłaś mnie tym filmem, choć wcześniej o nim nie słyszałam. Do Farrella nic nie mam, ale nie uważam go za jakiegoś świetnego aktora. Tak jak Skazany na Kino, też muszę nadrobić "Siedmiu psychopatów".
OdpowiedzUsuńPo tym filmie zdecydowanie przekonałam się do "7-miu..".
UsuńO! Już tyle pozytywów o ty słyszałam, że czas nadrobić :)!
OdpowiedzUsuńI love that movie, ale ja mam spaczone poczucie humoru. Dzięki za przypomnienie o nim. ;)
OdpowiedzUsuńNo to ja chyba też, bo się brechtałam z bardzo specyficznych momentów:>
Usuń