Nie byłam przekonana, czy „House of cards” to moja bajka. Bo mimo tych
pozytywnych opinii, czy słynnych nazwisk, poruszana w nim tematyka wciąż kazała
mi dać sobie spokój. Ekspertką w sprawach establishmentu również nie jestem, a
mój mechanizm obronny w obliczu frazy ‘rząd’ wciąż przywoływał negatywne
skojarzenia. Również słownictwo specjalistyczne, (skądkolwiek by nie pochodziło)
stanowiło wyraźny opornik w wykorzystaniu mej angielszczyzny. Stąd właśnie
postanowiłam trochę przeczekać i zdać się na tłumaczenie. No trudno, nigdy nie
byłam na tyle wybitna, by brać się za serial bez lekkiego wsparcia. Ale
przynajmniej poczułam się zorientowana.
Każdy wie, że brnięcie w bagno zwane polityką,
kończy się pochłonięciem w jej cuchnących odmętach. Jak jednak oprzeć się
pokusie władzy, gdy można poczuć ją w swoich rękach? Fincher i spółka zaprasza
nas do śledzenia tej niepowstrzymanej
machiny od jej zalążka. Z pomocą głównego bohatera odwiedzimy zakamarki
najwyższych federalnych stanowisk, z kongresmenami i sekretarzami staniu na
czele. W tych chwilach człowiek dopiero zda sobie sprawę, że działania
państwowych organów o których wiemy-i którymi karmią nas media(równie
nieobiektywne nawiasem mówiąc), są li i jedynie wierzchołkiem góry lodowej,
tworzącej się za zamkniętymi drzwiami.
Poznajcie Francisa Underwooda- mężczyznę z ambicjami, któremu obiecano
intratną posadę. Jednak słowo przyrzeczone nie zawsze oznacza spełnione, więc
Francis będzie musiał przełknąć gorzką pigułkę rozczarowania. Wybrano nowego
prezydenta, stanowisko sekretarza stanu nie dla niego, więc dalej utknie w
Kongresie, by odwalać kawał roboty. Bowiem Francis wraz z swoim zapleczem ma niespełna
100 dni na stworzenie i przeforsowanie ustawy o edukacji. Dlaczego akurat
takiej? Bo, jak słusznie zauważyła jedna z bohaterek: imigracja jest zbyt
kontrowersyjna, a reformy podatkowe za mało sexy. Czy jednak Francis tak łatwo
się podda i pozwoli zepchnąć na polityczny margines? W żadnym wypadku. Zatem
gra rozpoczęta. A do niej będą potrzebne pionki.
Zwolnienia, dotacje, awans. Słowa które nie są nam obce, są tutaj pełne
ułudy i mocnych zdarzeń. „House of Cards”
zatem balansuje między korupcją/pieniędzmi, seksem i ułomnością. Underwood to człowiek
zdolny wykorzystać każdą, najmniejszą nawet słabość by dostać to, na czym mu
zależy. Nie cofnie się przed niczym, bo poznał uroki porażki. Jest zatem
drzewem pewnie osadzonym w środowisku, co pociąga za sznurki ‘mocarnych
przedstawicieli’. Jego moralna zgnilizna zarówno odpycha, jak i przyciąga, bo
nie da się ukryć, że bez Francisa serial straciłby na wartości. Wystarczy
wspomnieć choćby jego zamiary wobec Petera Russo, stosunek do żony, czy
poniekąd toksyczna relacja z młodą dziennikarką Zoe Barnes. Mam też wrażenie,
że scenarzystom dużo łatwiej skonstruować ambitnego mężczyznę, niż nie w ciemię
bitą kobietę. Widać to przede wszystkim w konstrukcji samej Zoe, która albo
strasznie irytuje, albo wzbudza chwilowe politowanie. Jej życiowa motywacja
wcale nie odbiega od zamiarów miliona innych dziewcząt, a jednak nie ma w sobie
kośćca stuprocentowo przekonującego. Szkoda. Tak samo dzieje się w przypadku
Claire Underwood, której również nie jestem do końca wstanie rozgryźć.
Kevin Spacey rewelacyjnie wykreował bezwzględność Underwooda, ukrywającą
się za pozorną maską stoicyzmu. Zresztą ktoś, kto był tyle lat na arenie wilków,
wie doskonale jak rozdawać karty. Frank opanował te triki do perfekcji, co
widać już w pierwszych minutach serialu. Jego wewnętrzne przemyślenia (i to jak ‘zajął’
się psem), stanowią kwintesencję charakteru (i strategii) naszego demokraty. Bo
przesiąknięty brudami Underwood nie różni się wcale od reszty swych współpracowników.
Kto raz się wciągnie, ten albo zostanie na szczycie, albo zamieni się w czyjś
podnóżek. My widzimy jego wszystkie twarze: te wyćwiczone i bardziej osobiste. Intrygującym
zabiegiem jest również zastosowanie tak zwanego monologu-Francis w chwili, gdy
uprawia jedną z politycznych (a raczej psychologicznych) manipulacji, zwraca
się bezpośrednio do widza i mówi to, co mu leży na wątrobie („Nie znoszę dzieci. Widzicie, powiedziałem to.”).
Dzięki temu widz czuje się w pełni zaangażowany i –czy tego chce czy nie, w
jakiś sposób z nim połączony.
Jeśli mężczyzna jest przysłowiową głową rodziny, to w przypadku Francisa
jego szyją jest Claire Underwood- piękna i dystyngowana małżonka, która nie
tylko stanowi dlań odpowiednie oparcie, ale gdy trzeba umie wziąć sprawy w
swoje ręce. Nie chce być podziwiana,
tylko móc realizować swoje zamiary-a to Francis jest wstanie jej zagwarantować.
Podejście Claire do długoletniego związku jest, co by nie mówić niesztampowe (przykład: rozmowa
po tym jak Francis nie wraca na noc) . Wie doskonale co Underwood robi(ł), a
mimo to trzyma się za nim jak ta statua. Można też odnieść wrażenie, że zaczęła
przejawiać jego niektóre cechy. Zresztą wizualnie Claire również jest bardzo
szacownym dodatkiem: jej skrojone fasony sukni i tak zwana prosta elegancja są
totalnie w moim guście.
A
teraz najtrudniejsze. Wydawało mi się, że HoC wreszcie dołączy do grona
zaszczytnych arcydzieł w mym skromnym zestawieniu [seriali], ale niestety-choć
pierwsze 4 odcinki wyglądały niczym ciepłe słońce w szare dni, okazały się
tylko utuczoną zachętą. Dlaczego? Bo środkowe epizody zaliczają wyraźny spadek
formy. Nie twierdzę, że mam do czynienia z równia pochyłą, ale jednak-powyższy
tytuł to dzieło tylko bardzo dobre, bądź rewelacyjnie. Czuć częstą zmianę
reżyserki i to wydaje się być najsłabszym elementem serii. Gdyby Fincher brał
się za to od początku do końca, mielibyśmy do czynienia z formą spójną, a nie przeciągniętą
w nieodpowiednich/nieistotnych momentach. Tak się wyżalam dlatego, że z
początku miałam nadzieję, że w reszcie coś powaliło mnie na kolana. A tu miałam
styczność z lekko zachwianym preludium. Preludium do nowego sezonu, ma się
rozumieć.
Technicznie serial prezentuje poziom czysty jak łza. Mamy więc perfekcyjne
kadrowanie, dobre zdjęcia, a nawet znośną czołówkę: trochę trąbki, trochę
werbli i bijący z nich niepokój, który wiąże się z zamysłem dzieła. Nic bowiem
nie jest tu stałe-stanowiska państwowe zmieniają się jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, a siła to nie stan reprezentatywny-bo zwykle są nimi figuranci.
Obsada to kolosalny (by nie powiedzieć mega wielki plus), który rzutuje na
odbiór całości. Kevin Spacey po raz 99 udowodnił swoją wysoką klasę, a co za
tym idzie elastyczność. Zresztą-nie zapomnę tego fragmentu z Inside the Actor’s Studio, w którym
udawał Ala Pacino. Coś świetnego. Miło jest też ponownie powitać Robin Wright
oraz nazwisko Mara [widziałam z nią wcześniej tylko „American Horror Story”], na myśl przywodzące wcześniejszą produkcję
Finchera („Girl with the Dragon Tattoo”).
„House of Cards” to pozycja obowiązkowa dla fanów Kevina (nie tego
samego w domu), wielbicieli dramatów nie tylko politycznych, a przede wszystkim
tych, którzy lubią być zaskakiwani tak zwanymi twistami [zdarzeń]. Wszystko to
bowiem marność, pogoń za kasą i los, który może się odwrócić-sam, albo z czyjąś
konkretną pomocą. 13 odcinków, po 40-50 parę minut jak najbardziej nie będzie
stratą czasu. Netflix ma się czym pochwalić.
“A great man once
said, everything is about sex. Except sex. Sex is about power.”-Francis Underwood
Ps. Jest jeszcze jedna rzecz,
która dość mierzi mnie w produkcji, ale Wam jej nie zdradzę, bo to byłby
ogromny spoiler.
Ps.1. Jeśli macie konkretny
tytuł, o którym chcielibyście poczytać (film/serial/inna rzecz, która się tu
znalazła) piszcie. W końcu po to też prowadzi się blogi.
Wciąż się zbieram i jakoś nie tego włączyć, mnie też strasznie nudzą seriale polityczne i więcej niż jednego na rok obejrzeć nie mogę. Zresztą wyznaję niechlubną zasadę, że serial ma przede wszystkim bawić. Ciężkie tematy zostawiam dla kina.
OdpowiedzUsuńJa dałam temu szansę, ale gdyby nie Spacey, pewnie bym tego nawet nie ruszyła. To nie jest tematyka, w której czuję się pewnie (nie wiem czy taka w ogóle istnieje:D), więc jak najrzadziej oglądam dylematy ludzi władzy;).
UsuńMnie ten serial ciekawi, mimo że za polityką nie przepadam. Ale znając siebie zobaczę go dopiero, jak będzie miał za sobą jakieś trzy sezony :D
OdpowiedzUsuńDrugi będzie dopiero za rok, także masz dużo czasu by go rozważyć :).
Usuń