sobota, 13 kwietnia 2013

Krwawe zwycięstwo?

   Nie byłam przekonana, czy „House of cards” to moja bajka. Bo mimo tych pozytywnych opinii, czy słynnych nazwisk, poruszana w nim tematyka wciąż kazała mi dać sobie spokój. Ekspertką w sprawach establishmentu również nie jestem, a mój mechanizm obronny w obliczu frazy ‘rząd’ wciąż przywoływał negatywne skojarzenia. Również słownictwo specjalistyczne, (skądkolwiek by nie pochodziło) stanowiło wyraźny opornik w wykorzystaniu mej angielszczyzny. Stąd właśnie postanowiłam trochę przeczekać i zdać się na tłumaczenie. No trudno, nigdy nie byłam na tyle wybitna, by brać się za serial bez lekkiego wsparcia. Ale przynajmniej poczułam się zorientowana. 
    Każdy wie, że brnięcie w bagno zwane polityką, kończy się pochłonięciem w jej cuchnących odmętach. Jak jednak oprzeć się pokusie władzy, gdy można poczuć ją w swoich rękach? Fincher i spółka zaprasza nas  do śledzenia tej niepowstrzymanej machiny od jej zalążka. Z pomocą głównego bohatera odwiedzimy zakamarki najwyższych federalnych stanowisk, z kongresmenami i sekretarzami staniu na czele. W tych chwilach człowiek dopiero zda sobie sprawę, że działania państwowych organów o których wiemy-i którymi karmią nas media(równie nieobiektywne nawiasem mówiąc), są li i jedynie wierzchołkiem góry lodowej, tworzącej się za zamkniętymi drzwiami. 

      Poznajcie Francisa Underwooda- mężczyznę z ambicjami, któremu obiecano intratną posadę. Jednak słowo przyrzeczone nie zawsze oznacza spełnione, więc Francis będzie musiał przełknąć gorzką pigułkę rozczarowania. Wybrano nowego prezydenta, stanowisko sekretarza stanu nie dla niego, więc dalej utknie w Kongresie, by odwalać kawał roboty. Bowiem Francis wraz z swoim zapleczem ma niespełna 100 dni na stworzenie i przeforsowanie ustawy o edukacji. Dlaczego akurat takiej? Bo, jak słusznie zauważyła jedna z bohaterek: imigracja jest zbyt kontrowersyjna, a reformy podatkowe za mało sexy. Czy jednak Francis tak łatwo się podda i pozwoli zepchnąć na polityczny margines? W żadnym wypadku. Zatem gra rozpoczęta. A do niej będą potrzebne pionki.
         Zwolnienia, dotacje, awans. Słowa które nie są nam obce, są tutaj pełne ułudy i mocnych zdarzeń. „House of Cards” zatem balansuje między korupcją/pieniędzmi, seksem i ułomnością. Underwood to człowiek zdolny wykorzystać każdą, najmniejszą nawet słabość by dostać to, na czym mu zależy. Nie cofnie się przed niczym, bo poznał uroki porażki. Jest zatem drzewem pewnie osadzonym w środowisku, co pociąga za sznurki ‘mocarnych przedstawicieli’. Jego moralna zgnilizna zarówno odpycha, jak i przyciąga, bo nie da się ukryć, że bez Francisa serial straciłby na wartości. Wystarczy wspomnieć choćby jego zamiary wobec Petera Russo, stosunek do żony, czy poniekąd toksyczna relacja z młodą dziennikarką Zoe Barnes. Mam też wrażenie, że scenarzystom dużo łatwiej skonstruować ambitnego mężczyznę, niż nie w ciemię bitą kobietę. Widać to przede wszystkim w konstrukcji samej Zoe, która albo strasznie irytuje, albo wzbudza chwilowe politowanie. Jej życiowa motywacja wcale nie odbiega od zamiarów miliona innych dziewcząt, a jednak nie ma w sobie kośćca stuprocentowo przekonującego. Szkoda. Tak samo dzieje się w przypadku Claire Underwood, której również nie jestem do końca wstanie rozgryźć. 

   Kevin Spacey rewelacyjnie wykreował bezwzględność Underwooda, ukrywającą się za pozorną maską stoicyzmu. Zresztą ktoś, kto był tyle lat na arenie wilków, wie doskonale jak rozdawać karty. Frank opanował te triki do perfekcji, co widać już w pierwszych minutach serialu. Jego wewnętrzne przemyślenia (i to jak ‘zajął’ się psem), stanowią kwintesencję charakteru (i strategii) naszego demokraty. Bo przesiąknięty brudami Underwood nie różni się wcale od reszty swych współpracowników. Kto raz się wciągnie, ten albo zostanie na szczycie, albo zamieni się w czyjś podnóżek. My widzimy jego wszystkie twarze: te wyćwiczone i bardziej osobiste. Intrygującym zabiegiem jest również zastosowanie tak zwanego monologu-Francis w chwili, gdy uprawia jedną z politycznych (a raczej psychologicznych) manipulacji, zwraca się bezpośrednio do widza i mówi to, co mu leży na wątrobie („Nie znoszę dzieci. Widzicie, powiedziałem to.”). Dzięki temu widz czuje się w pełni zaangażowany i –czy tego chce czy nie, w jakiś sposób z nim połączony.
   Jeśli mężczyzna jest przysłowiową głową rodziny, to w przypadku Francisa jego szyją jest Claire Underwood- piękna i dystyngowana małżonka, która nie tylko stanowi dlań odpowiednie oparcie, ale gdy trzeba umie wziąć sprawy w swoje ręce.  Nie chce być podziwiana, tylko móc realizować swoje zamiary-a to Francis jest wstanie jej zagwarantować. Podejście Claire do długoletniego związku jest, co by nie mówić niesztampowe (przykład: rozmowa po tym jak Francis nie wraca na noc) . Wie doskonale co Underwood robi(ł), a mimo to trzyma się za nim jak ta statua. Można też odnieść wrażenie, że zaczęła przejawiać jego niektóre cechy. Zresztą wizualnie Claire również jest bardzo szacownym dodatkiem: jej skrojone fasony sukni i tak zwana prosta elegancja są totalnie w moim guście.

     A teraz najtrudniejsze. Wydawało mi się, że HoC wreszcie dołączy do grona zaszczytnych arcydzieł w mym skromnym zestawieniu [seriali], ale niestety-choć pierwsze 4 odcinki wyglądały niczym ciepłe słońce w szare dni, okazały się tylko utuczoną zachętą. Dlaczego? Bo środkowe epizody zaliczają wyraźny spadek formy. Nie twierdzę, że mam do czynienia z równia pochyłą, ale jednak-powyższy tytuł to dzieło tylko bardzo dobre, bądź rewelacyjnie. Czuć częstą zmianę reżyserki i to wydaje się być najsłabszym elementem serii. Gdyby Fincher brał się za to od początku do końca, mielibyśmy do czynienia z formą spójną, a nie przeciągniętą w nieodpowiednich/nieistotnych momentach. Tak się wyżalam dlatego, że z początku miałam nadzieję, że w reszcie coś powaliło mnie na kolana. A tu miałam styczność z lekko zachwianym preludium. Preludium do nowego sezonu, ma się rozumieć.
      Technicznie serial prezentuje poziom czysty jak łza. Mamy więc perfekcyjne kadrowanie, dobre zdjęcia, a nawet znośną czołówkę: trochę trąbki, trochę werbli i bijący z nich niepokój, który wiąże się z zamysłem dzieła. Nic bowiem nie jest tu stałe-stanowiska państwowe zmieniają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a siła to nie stan reprezentatywny-bo zwykle są nimi figuranci. Obsada to kolosalny (by nie powiedzieć mega wielki plus), który rzutuje na odbiór całości. Kevin Spacey po raz 99 udowodnił swoją wysoką klasę, a co za tym idzie elastyczność. Zresztą-nie zapomnę tego fragmentu z Inside the Actor’s Studio, w którym udawał Ala Pacino. Coś świetnego. Miło jest też ponownie powitać Robin Wright oraz nazwisko Mara [widziałam z nią wcześniej tylko „American Horror Story”], na myśl przywodzące wcześniejszą produkcję Finchera („Girl with the Dragon Tattoo”). 
House of Cards” to pozycja obowiązkowa dla fanów Kevina (nie tego samego w domu), wielbicieli dramatów nie tylko politycznych, a przede wszystkim tych, którzy lubią być zaskakiwani tak zwanymi twistami [zdarzeń]. Wszystko to bowiem marność, pogoń za kasą i los, który może się odwrócić-sam, albo z czyjąś konkretną pomocą. 13 odcinków, po 40-50 parę minut jak najbardziej nie będzie stratą czasu. Netflix ma się czym pochwalić. 

“A great man once said, everything is about sex. Except sex. Sex is about power.”-Francis Underwood

Ps. Jest jeszcze jedna rzecz, która dość mierzi mnie w produkcji, ale Wam jej nie zdradzę, bo to byłby ogromny spoiler. 

Ps.1. Jeśli macie konkretny tytuł, o którym chcielibyście poczytać (film/serial/inna rzecz, która się tu znalazła) piszcie. W końcu po to też prowadzi się blogi.

4 komentarze:

  1. Wciąż się zbieram i jakoś nie tego włączyć, mnie też strasznie nudzą seriale polityczne i więcej niż jednego na rok obejrzeć nie mogę. Zresztą wyznaję niechlubną zasadę, że serial ma przede wszystkim bawić. Ciężkie tematy zostawiam dla kina.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja dałam temu szansę, ale gdyby nie Spacey, pewnie bym tego nawet nie ruszyła. To nie jest tematyka, w której czuję się pewnie (nie wiem czy taka w ogóle istnieje:D), więc jak najrzadziej oglądam dylematy ludzi władzy;).

      Usuń
  2. Mnie ten serial ciekawi, mimo że za polityką nie przepadam. Ale znając siebie zobaczę go dopiero, jak będzie miał za sobą jakieś trzy sezony :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drugi będzie dopiero za rok, także masz dużo czasu by go rozważyć :).

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...