Więc po pierwsze: fabuła. Chwalenie się, że SO oglądałam na raty, jest rzeczą naprawdę słabą. Lecz nic na to nie poradzę. Bo nie jest najdłuższym dziełem w mej amatorsko- kinowej karierze, a jednak pewne sprawy spowodowały, że seans musiałam przełożyć/odłożyć. Ale nie ma tego złego: okazało się, że dzień drugi nie wywietrzył wcześniejszych detali z mej głowy, więc kontynuować mogłam z zupełnym spokojem. I o dziwo się wkręciłam. Znaczy w epizod z HALem. Który uważam za najlepszy w tych partiach (no nic nowego). Bo początek mnie specjalnie nie porwał-i nie chodzi o utwory klasyczne, które były nawiasem mówiąc świetne. Po prostu obstawiam za stwierdzeniem, że "Odyseja" jest momentami za długa. Tak jak "Mistrz". Tylko, czy w całości oceniłam je nisko? Wręcz przeciwnie.
Każdy, kto film Kubricka ma już za sobą (czyli jakieś 65% społeczeństwa?), wie dokładnie, że przedstawia trzy historie, dziejące się w kilku przestrzeniach czasowych. Numer jeden: z prehistorycznymi małpami człekokształtnymi (prawdopodobnie nasi przodkowie), numera dwa: czyli rok 2001 i trzy: podróż na Jowisza, powiązane z jednym i tym samym elementem. Czyli [spoiler] monolitem [/koniec]. Są to również konkretne etapy w rozwoju człowieka, które dają ostrzeżenie (i interpretację) odnośnie naszej ewolucji (reinkarnacji?). Kubrick być może mierzy się z tematem grzechu pychy, twierdząc, że wszystko wzięło się od przemocy, a może uważa, że scalenie z uniwersum będzie najlepszym krokiem w przyszłość. Nie wiem sama. Zresztą-tych refleksji jest zapewne od groma, bo nie sposób zebrać każdej*.
Bardzo, bardzo ciekawym zabiegiem, są miarowe oddechy kosmonautów, które podkreślają ich położenie, oraz wyczuwalną panikę. I cisza w kosmosie-tam nie ma dźwięków postrzału jak w "Gwiezdnych wojnach", tylko próżnia, która fascynuje i jednocześnie pochłania. Wszak trudno skakać z radości, kiedy robot, co miał bezpiecznie prowadzić misję, okaże się odstawiać fanaberie typu fałszywy alarm i kolejne idące za tym konsekwencje. Z drugiej strony HAL jest postacią wyjątkowo interesującą. Obawia się misji, pyta, zaczyna mieć wątpliwości. Czy to nie są typowo ludzkie zachowania? Jak na ironię, to Dawid Bowman za chwilę okaże się jego totalnym przeciwieństwem, bo praktycznie bez skrupułów postanowi [spoiler] HALa rozkręcić aka dokonać nań lobotomii [/koniec]. Oczywiście ktoś może skontrować, że HAL robił takie rzeczy, że należało się go pozbyć. No, ale i tak było to emocjonujące.
Zestawienie ze sobą małości/nicości człowieka, a ogromu kosmosu nie jest niczym nowym, chociaż winnam się zastanowić z tym osądem produkcji z 1968. Czyli była czymś świeżym, nowatorskim i bardzo długo realizowanym-perfekcjonizm się opłacił. Zatem strona techniczna to absolutny majstersztyk i z tym się zgadzam. Do tej pory ujęcia wydają się wyjątkowo absorbujące, zwłaszcza [spoiler] podróż ostatniego pasażera przez inny wymiar [/koniec]: te kolory i barwy różnych skupisk podobały mi się najbardziej. Pomyślałam też, że Terrence Malick w "Drzewu Życia" mógł inspirować się tutejszymi zabiegami (widok na kosmos, opera). Nie mówię, że na pewno, ale podniosła muzyka jest podobna.

"2001: A Space Odyssey" to w wielkim skrócie filozofia plus realizm, choć punkt drugi przejawia się dużo częściej, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu. Mamy więc mnóstwo owalnych, prostokątnych i matematycznych kształtów, które wieńczy tajemniczy [spoiler] monolit [/koniec], wzbudzający duże znaki zapytania. Inny plus to działania astronautów w przestrzeni. Jest tak, jakbym oglądała autentyczną naprawę statku/jego przegląd za szybą. Gra aktorska? No niestety się nie wybija, bo nie działa na mnie ta stylistyka. Ale- ostatnie pół godziny owszem [z drugiej strony podobała mi się kreacja Noomi Rapace i Michaela Fassbendera w "Prometeuszu", więc może nie o to biega].
Skojarzenia słowne? Oczywiście Odyseja-Odyseusz, kosmos-niezgłębiony świat, najdłuższa podróż, czy nawet 20 tys.mil podmorskiej żeglugi z powodu liczbowego podobieństwa. Jaka szkoda, że nie widziałam tej produkcji wcześniej, być może moja opinia byłaby dużo bardziej entuzjastyczna. Bo oto wchodzę na najtrudniejsze pole manewru, czyli 'czy to jest klasyk, czy może jednak nie?'. Z tym właśnie ja mam największy problem, bo nie lubię opinii, narzucających z góry jakieś myślenie. Ale- nie to jest najgorsze. Smutek wychodzi wtedy, kiedy oczernia się kogoś bezpodstawnie. W rzeczy samej chodzi mi o te liczne filmowe fora, w których waszmoście i panie chętnie obrzucają się błotem, by udowodnić swą wyższość nad resztą. Szkoda, że są jak to mówią ludzie i parapety.
*Bunt maszyn też, ale sobie daruję.
Ps. Właśnie przeglądam galerię zdjęć. Są wspaniałe.
Źródło [1] [2]