Jest takie
powiedzenie (możliwe, że je przeinaczyłam): mogę dożyć starości, byleby tylko
umysł był sprawny. No właśnie. Co jeśli nasze szare komórki pewnego dnia
przestaną współpracować, wypną się do nas tyłem i już nigdy nie wrócą? Możemy
nie odczuwać tego ciężkiego momentu, ale nasi znajomi jak najbardziej. Albo
raczej najbliżsi. Nigdy nie rozmyślałam nad tym, jak kluczową rolę odgrywa w
naszym życiu pamięć. Bo nie mam jej jakoś specjalnie rozwiniętej- jestem
typowym wzrokowcem, który pisząc na egzaminie, wyobraża sobie dane zdanie, na konkretnej
notatce [no dobra, może nie zawsze, czasem nawet karteczki nie pomogą]. Zatem
nie mam się czym popisać. A największe trudności przynoszą mi imiona nowo
poznanych osób, co ulatują mi zaraz z głowy, mimo, że rozpoznaję ich rysy
twarzy. Jakie więc było moje zdziwienie,
gdy po seansie „Memento” nie myślałam o niczym innym. Zaprezentowane tam chwyty,
przez trwającą ponad 100 minut projekcję, tak zadziałały na moją wyobraźnię, że
w pewnym momencie złapałam się na tym, że szukam jakichś zapisków w kieszeni. A
to chyba nie może być lepszą reklamą.
Christopher Nolan lubi grzebać w naszych mózgach. Bada
tajniki ludzkich reakcji, dodając do tego swoje alternatywne wizje: takie jak
manipulowanie snami i wkradanie się do podświadomości („Incepcja”). Wcześniej
jednak wziął na tapetę problem utraty pamięci krótkotrwałej. Jakie bowiem
konsekwencje mogą czekać człowieka, który wbrew swojej woli został pozbawiony
przyswajaniu krótkich informacji? A przede wszystkim, co może stać się z osobą,
nieświadomie skazaną na wieczną niepewność co do tego kim jest, kim była i kim
będzie. Niczym dziecko we mgle więc,
porusza się tymi samymi szlakami, nie mogąc odgadnąć ‘co tak właściwie
tu robi’. Ja też czasem zadaję sobie to pytanie, ale w trochę innym kontekście
[żenująco-filozoficznym].
Żonglowanie tożsamością. Tak pokrótce opisałbym motor
[przekaz?] przewodni filmu. Każdy z nas jest kowalem własnego losu, posiada inne
cele, chęci i pragnienia. Dobitnie tę sprawę nakreśla ostatnia scena produkcji,
dająca niezłego kopa po tym, czego się
spodziewaliśmy (lub nie). Oczywiście, znajdą się i tacy, którzy stwierdzą, że
przewidzieli wszystko już na początku, ale ja- należąc do szczęśliwych
przedstawicieli wolnych interpretatorów [piszących to co oczywiste], cieszę się,
że zostałam przyjemnie zaskoczona. Właśnie to bardzo podoba mi się u Nolana, że
ukazuje coś w kilku odmiennych perspektywach tak, że możemy kogoś z miejsca
zdyskredytować, a potem ujrzeć nieznane nam dotąd oblicze bohaterki/bohatera i
powiedzieć do siebie ‘O ja’. Widać, że
ów pan od początku robił coś w takim, a nie innym kierunku [ambitne kino
akcji]. Jedni uważają go za króla mainstreamu, a dla mnie będzie po prostu
człowiekiem z ciekawymi pomysłami. A ta rzecz- czyli kreatywność ma u mnie
ogromne znaczenie, jeśli chodzi o odbiór dowolnego dzieła.
Oglądając „Memento” nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w
obsadzie brakuje mi Brada Pitta [Leonard miał włosy przefarbowane na
blond-jeden szczególik, a jak wpływa na całość]. Po czym spoglądam na
ciekawostki i ‘ta dam!’- okazało się, że był zainteresowany podjęciem głównej
roli. Względy technicznie mu jednak na to nie pozwoliły i tak na ekranie
zaświtał nam Guy Pearce. Nie mam zbyt dużej wiedzy odnośnie jego filmografii, ale
przyznam się, że w pierwszych minutach mnie nie przekonał. O wiele mocniej
widzę go w partiach złych do szpiku kości psychopatów-czego dowodem jest
chociażby mój wpis na temat „Lawless”. Lecz, pomimo wcześniejszych uprzedzeń,
dałam się wciągnąć w samą fabułę i nie nosiłam się już z tym problemem. Pearce świetnie oddał zagubienie pomieszane z
determinacją i szaleństwem swojego bohatera. Ale kim on właściwie jest? Tego wszak
nie wie sam.
Leonard Shelby pamięta wszystko, co działo się przed
wypadkiem. Jednak zdarzenia po tym, jak ktoś zamordował i dokonał gwałtu na
jego żonie, to dlań zamazany rozdział. Shelby cierpi więc na dość nietypową
przypadłość- taką, o której opowiada każdemu. Kłopot polega na tym, że nie wie,
iż 15 minut temu o niej wspominał. Leonard więc stał się podwójną ofiarą
oprawcy- nie tylko stracił kobietę, którą kochał, ale również pamięć
krótkotrwałą. I choć w kontekście „Gdzie jest Nemo” może się to wydawać całkiem
zabawne (albo mam dziwne poczucie humoru), dla naszego bohatera stanowi to
istny dramat, z którym zmaga się każdego dnia. Tu jednak chodzi nie tylko o samą żmudną egzystencję, ale dorwanie
sprawcy powyższego czynu: niejakiego Johna G. Jak jednak Leonard ma dokonać
sprawiedliwości, gdy nie kojarzy faktów sprzed paru sekund? Ułatwia mu to
proces powiązanych reakcji, które wypracował sobie, po byłym kliencie
ubezpieczeniowym: Sammym Jankinsie. On również padł ofiarą tego powikłania, ale
nie dane mu było znaleźć pomocy na wymyślenie systemu. Leonard więc fotografuje
polaroidem obiekty i osoby, podpisując pod nimi ważne informacje markerem, a
sprawy, które są dla niego najważniejsze tatuuje sobie na ciele. Czy jednak
chodzi o tę jedną kwestię, czyli zemstę? A może o coś więcej?
Reżyser za pomocą ostatniego wydarzenia, cofa się do wcześniejszych, istotnych momentów wyjaśniających zagadkę filmu. Jest to niezwykle intrygujący zabieg, bo wymaga od widza całkowitego skupienia. Przed naszymi oczami przewija się zatem feeria wydarzeń, które zostają wytłumaczone poprzednimi. Dzięki temu, choć czujemy się równie zagubieni co nasz bohater, otrzymujemy przekrój nie tylko przez jego bolączki, ale również osoby, które wpłyną na dalsze losy. Zatem prócz właściciela hotelu, co nie omieszkał podbić czynsz za pokój Leonarda, spotkamy również niejakiego Teddy’ego- mężczyznę podającego się za przyjaciela Shelby’ego, starającego się wybić mu z głowy całe to poszukiwanie. Znajdzie się tu też miejsce dla Natalie-dziewczyny dilera prowadzącej bar, którą łączy z Leonardem strata bliskiej osoby. I tak właśnie rozpoczyna się kołowanie zasadami, które co rusz ulegają zmianom. Bo razem z nimi widzimy, co może dziać się z człowiekiem takim jak Shelby- nie mówiąc o ludziach, którzy z nim się zetknęli. Nie trzeba być wielkim filozofem by stwierdzić, że jego kłopot może stać się dla kogoś powodem do manipulacji. No bo skoro on nie pamięta, to właściwie czemu tego nie wykorzystać dla własnych interesów? Lecz Leonard też nie jest [aż tak bardzo] w ciemię bity-choć nie do końca wie (albo raczej my nie wiemy) czemu rozmawia przez telefon z kimś z zewnątrz, skoro nie prosił o kierowanie połączeń w hotelu.
Reżyser za pomocą ostatniego wydarzenia, cofa się do wcześniejszych, istotnych momentów wyjaśniających zagadkę filmu. Jest to niezwykle intrygujący zabieg, bo wymaga od widza całkowitego skupienia. Przed naszymi oczami przewija się zatem feeria wydarzeń, które zostają wytłumaczone poprzednimi. Dzięki temu, choć czujemy się równie zagubieni co nasz bohater, otrzymujemy przekrój nie tylko przez jego bolączki, ale również osoby, które wpłyną na dalsze losy. Zatem prócz właściciela hotelu, co nie omieszkał podbić czynsz za pokój Leonarda, spotkamy również niejakiego Teddy’ego- mężczyznę podającego się za przyjaciela Shelby’ego, starającego się wybić mu z głowy całe to poszukiwanie. Znajdzie się tu też miejsce dla Natalie-dziewczyny dilera prowadzącej bar, którą łączy z Leonardem strata bliskiej osoby. I tak właśnie rozpoczyna się kołowanie zasadami, które co rusz ulegają zmianom. Bo razem z nimi widzimy, co może dziać się z człowiekiem takim jak Shelby- nie mówiąc o ludziach, którzy z nim się zetknęli. Nie trzeba być wielkim filozofem by stwierdzić, że jego kłopot może stać się dla kogoś powodem do manipulacji. No bo skoro on nie pamięta, to właściwie czemu tego nie wykorzystać dla własnych interesów? Lecz Leonard też nie jest [aż tak bardzo] w ciemię bity-choć nie do końca wie (albo raczej my nie wiemy) czemu rozmawia przez telefon z kimś z zewnątrz, skoro nie prosił o kierowanie połączeń w hotelu.
Kamera w chaotyczny sposób przedstawia każdy wycinek z
pamięci Leonarda, szatkując fabułę na fragmenty w których wszystko widzimy ‘od
tyłu’ i gdy odbywa on konwersację z nieznanym jegomościem przez słuchawkę- na
czarno-białym tle. Scenariusz to ogromny atut dzieła-to nie ulega wątpliwości.
Żeby stworzyć tak spójny ciąg zdarzeń, trzeba mieć konkretną ideę, choć nie
ukrywam, że pewne momenty wydawały mi się dość przeciągnięte. Wśród akcji
występują też tak zwane przebłyski pamięci-a więc chwile, gdy Leonard znów
wspomina żonę zawiniętą w folię (znów to skojarzenie z „Twin Peaks”- no ile
można?) i Sammy’ego. Można też odnieść wrażenie, że Shelby traktuje przypadłość
jako [pewnego rodzaju] karę za to, jak jego firma (ubezpieczenia) potraktowała
problem Sammy’ego. Jednak nie zapominajmy, że to, co widzimy z początku, może
okazać się zaskoczeniem. Na przykład w przypadku Natalie i sytuacji, gdy
przychodzi do domu ze śladem na ustach. Albo wtedy, gdy widzimy Sammy’ego [możliwy SPOILER] na fotelu w zakładzie-w pewnej chwili widać na nim zupełnie inną
postać [/koniec].
Niezwykłe jest jak ciepła pogoda może negatywnie wpływać na
odbiór projekcji. W porównaniu do tej paskudnej zimy za oknami, chciałoby się
wyjść do miejsc, które widzimy w kadrach. Ale nie da się ukryć, że wszystko
jest złudne-również to słoneczko podczas dochodzenia Lenny’ego. Zatem świat,
mimo zachęcającej otoczki również kryje swoje koszmary. "Memento" jest więc czymś na kształt
frapującej opowiastki z domieszką psychologii, thrillera i kryminału. Ten
gatunkowy miks jak najbardziej mi odpowiada. A teraz kilka słów o obsadzie. Nie
ma co owijać w bawełnę-Guy Perace odgrywał tu pierwsze skrzypce i wspaniale
wywiązał się z niełatwego zadania. Ukazanie gamy emocji, towarzyszących
poczynaniom Leonarda wymagało dużego warsztatu i charyzmy, co oczywiście się
powiodło. Bo moje wcześniejsze malkontenctwo po paru minutach się rozmyło-choć
nadal uważam, że Brad Pitt równie zacnie by się zaprezentował (nie z powodu li i
jedynie wyglądu rzecz jasna). Podobała mi się również kreacja Carrie-Anne Moss,
która wchłonięta przez świat „Matrixa” teraz zniknęła gdzieś z pola widzenia.
Zdanko wieńczące? „Memento” to pozycja raczej obowiązkowa
dla kinomanów i fanów dobrych pomysłów. Zresztą co ja tam gadam-pewnie i tak
już je zobaczyliście [wyciąga żakiet, w poszukiwaniu fotek i skrawków papieru]…
Ps. W filmie występuje charakterystyczny motyw muzyczny. Klimatyczny
i rozbijający na atomy.
Kocham "Memento"! Za pomysł, za realizację, za aktorstwo. No i masz, teraz przez Ciebie muszę obejrzeć jeszcze raz :p
OdpowiedzUsuńJa za każdym razem jak słucham soundtracku mam w głowie niektóre sceny;).
UsuńNolan naprawdę stworzył kilka genialnych filmów. I choć nie jestem już największych zwolennikiem jego najnowszych produkcji (np Incepcję uważam za przereklamowaną), to zawsze na zmianę Memento i Prestiż nazywam jego najlepszymi filmami. Na zmianę, zależnie co ostatnie oglądałem, a obie te produkcje oglądałem po kilka razy. W Memento genialny jest już sam pomysł wyjściowy, tu przyznaję rację Puśkowi, a Nolan znakomicie nim operuje, nawiązując zabawę z widzem. Gdy oglądałem to po raz pierwszy, byłem skołowany, ale w bardzo pozytywny sposób. Swoją drogą może właśnie dlatego na równi lubię Prestiż, bo pozostawiają widza z podobnym uczuciem. Jednym słowem - świetny film.
OdpowiedzUsuńImponująca recenzja. Podziwiam pracę w nią włożoną:)
dopiero po drugim podejściu przypadł mi ten film do gustu :P
OdpowiedzUsuńMemento to naprawdę genialny film, Nolan pokazał nim jaką ogromna wyobraźnią dysponuje. A to, że film zaczyna się od końca, to już w ogóle... odlot! Bardzo dobre kino.
OdpowiedzUsuńTo chyba ostatni film Nolana jaki muszę nadrobić. I zapewne mi się spodoba :)
OdpowiedzUsuń