Od lewej: Susarro, George, Nico i Petra. |
„-Preceptor.
-My Lord.
-It has
begun. The Power is already building. Are you ready for your task?
-We
shall not fail you my lord.
-The
price of failure..is Armageddon.”
[złowieszcza muzyczka w tle]
To miała być zupełnie inna notka. Niestety, w trakcie
radosnego klikania w „Cień templariuszy”
dosłownie straciłam dech. Zabił mnie Asasyn, a ponieważ [dziwnym trafem]
nie mogłam zapisać stanu gry, musiałam
zaczynać wszystko od nowa. I, w przypływie irytacji spowodowanej zaistniałą
sytuacją, postanowiłam odświeżyć kolejny (ale nie drugi) tytuł z tej samej
serii-> czyli „The sleeping dragon”. Zanim przejdę do meritum, dodam, że
odkryłam, iż nie umiem pisać o filmach gangsterskich. „Porachunki” to naprawdę
zacna produkcja, pełna ciętych ripost, genialnych dialogów i splotów zdarzeń,
które powodują, że fakty wydające się nam zupełnie nielogiczne (bądź zbytnio
zagmatwane) łączą się pod koniec w sensowną całość. Jednak nie posiadając
elementarnej wiedzy na temat reszty dzieł Guy’a Ritchiego [z wyjątkiem „Holmes’ów”], pozostawię ów opis w lekkim
stanie zawieszenia. A-dla bardziej zainteresowanych, mogę nadmienić, że „ Lock, Stock and the smoking barrels”
jest debiutem aktorskim Jasona Stathama, któremu w produkcji partneruje niejaki
Scabior (kto przeoczył fandom związany z kinową odsłoną „Insygniów Śmierci” ten
pewnie nie wie o co/ o kogo chodzi).
Zdaję sobie sprawę, że to co za chwilę napiszę, będzie
przejawem wyjątkowej stronniczości i czegoś tam jeszcze. Bo nie da się ukryć,
że ta interaktywna rozrywka, kojarząca się z przyjemnymi wspomnieniami z
gimnazjum, będzie dość wyidealizowana. Mogłabym pogrymasić, ale mi się nie chce-oczywiście
kilka krytycznych uwag napiszę, ale mocnego kręcenia nosem się tu nie
spodziewajcie. Bo ja mimo wszystko lubię „Broken
Sworda 3”. W przypływie posuchy
na arenie gier przygodowych, będących pośrednim, czy też mniejszym klonem „Uncharted” (lubię „Uncharted”, ale chciałbym zobaczyć coś nowego-a ze względu na
reprezentowanie stanowiska ‘nie znam się, to się wypowiem’, jest to wszak
bardziej widoczne) miło jest powrócić do korzeni i poudawać, że wszystko chodzi
‘jak z płatka’ . Przy okazji-przypomniało mi się, że istnieje tytułu będący
zlepkiem wszystkiego co w gatunku powstało, czyli „Secret Files: Tunguska”- ni to stricte historyczne bajdy, ni to „The longest journey”, ale jest co
przechodzić. Oczywiście na PC.
Więc od czego zacząć? Wyobraź sobie, że jesteś dziennikarką
francuskiej gazety „La Liberte”.
Może nie płacą ci za wiele, ale zawsze to jakiś krok do przełomu [w karierze].
Tym razem zmierzasz do zmurszałej kamienicy, by przeprowadzić w wywiad z
hakerem. A wszystko dotyczy końca świata [niektórym ten temat nigdy się nie
znudzi]. Niestety, zanim uda ci się przekroczyć próg domu, okaże się, że
twojego klienta ktoś zastrzelił. Mało tego-napastniczka ciebie również
postanowi usunąć, ale dzięki patelni, lodówce i niesamowitemu szczęściu* ujdzie
ci to na sucho, a ‘złej’ skończą się wszystkie naboje (i zwieje przez balkon).
Ale to nie koniec twoich kłopotów. Bo okaże się, iż ta szemrana persona przez
cały czas podszywała się pod ciebie, nosząc czarną perukę [masz ciemne, krótkie
włosy]. Zostałaś wrobiona! No chyba, że postanowisz oczyścić dobre imię i
weźmiesz sprawy w swoje ręce , postanawiając trochę powęszyć (czyli obejdziesz
dom, poszukasz w śmieciach i innych tego typu rarytasach). Przy okazji:
nazywasz się Nicole Collard i jesteś żeńską bohaterką naszej opowieści.
Przenieśmy się kilka(set) kilometrów dalej od Francji. Lecisz
zdezelowanym samolotem do naukowca, żyjącego gdzieś w mrocznej puszczy.
Ponieważ jesteś amerykańskim prawnikiem, brniesz aż do Konga by opatentować
dzieło owego wynalazcy-co nazywa się Cholmondely. Przedmiotem twej uwagi jest
maszyna, mogąca produkować nieskończoną ilość energii. Jednak warunki pogodowe
nie sprzyjają podróży, ale- dzięki inwencji
australijskiego pilota Harry’ego udaje ci się wylądować na skale.
Podczas zapoznania się z możliwościami wspinaczki i interfejsem gry [który radzę
od razu zmienić w ustawieniach], docierasz do jaskini smoka i.. trafiasz na Cholmondely’ego-
niestety już na granicy życia. Został zabity przez tajemniczego przywódcę, o
bladolicej twarzy. Ten niezbyt zdrowo wyglądający typ stojący nad Cholmondelym zwie
się Susarro. A ty musisz stamtąd jak najszybciej uciec i pojechać w ślad za wskazówkami.
Gwoli ścisłości: twoje imię to George Stobbart i zwykle wpadasz w tarapaty [z
daleka od rodzinnego Idaho].
Tak właśnie rozpoczyna się sztandarowy ciąg zdarzeń serii,
obfitującej w nadnaturalne wydarzenia i teorie spiskowe. Tu zawsze dzieje się
coś zagrażającego istnieniu: albo jest
nim odłam templariuszy, czy meksykańskie
bóstwo, albo też siła zła drzemiąca w energetycznych liniach [Ziemi]. Mimo, że
brzmi to głupio, podczas większości epizodów, akcja skłania nas do wchłonięcia
zaprezentowanej fabuły, szczęśliwie nie pozbawionej odpowiedniego dowcipu.
Mówię tu oczywiście o starej gwardii, czyli George’u i Nico-co od ostatniej
potyczki nie widzieli się pewnie kilka miesięcy. Co ciekawe, ich ponowne
spotkanie odbędzie się w dość niezwykłych okolicznościach: dla jednych będą one
dość zabawne, dla innych… nieco mniej. Ale wracając do humoru-nawiązuje on nie
tylko do językowo-topograficznych nieporozumień, ale również bazuje na [nie
bawiącym wszystkich] stwierdzeniu ‘ej, jest koniec świata; jak skończymy, nie
zapomnij wskoczyć do tego pubu obok’.
Teraz kilka słów na temat strony technicznej. Sterowanie
nigdy nie przychodziło mi łatwo-a w momencie, gdy musiałam porzucić korzystanie
z myszki, zdałam sobie sprawę, że mam problemy z koordynacją. To znaczy wtedy
miałam. Mnóstwo kłopotów przywodził wszak sam epizod z ucieczką przed Susarro
–bo gdy zadanie się nie powiodło [czytaj ktoś kropnął mnie z pistoletu]
musiałam raz jeszcze powtórzyć ten sam fragment (stąd właśnie ta nazwa bloga,
bo „Oh no, it’s Susarro” padało tam
kilka razy). Oczywiście przejście w elementy zręcznościowe mogą się komuś
podobać, ale mi początkowo to bardzo zgrzytało. Jednak, bodaj tydzień temu
wszystko szło mi dość gładko-może za sprawą obcowania z Play Station3, której
padzik księżyce temu kojarzył się jedynie z czarną magią. No i przesuwanie
skrzyń-element, uwłaczający mojej uprzedniej cierpliwości. Chodzi o to, że
chwilami nie tylko zmuszeni będziemy biegać i nie wpadać na ściany, ale również umieszczać
[czytaj: przesuwać ku stękaniu George’a] przedmioty w taki sposób, by dostać
się do konkretnego miejsca. To zabrzmi dziwnie, ale ‘pudła’ okazały się jednym
z ciekawszych elementów rozgrywki (albo mam bardzo kiepskie poczucie estetyki
akcji).
Ale, nie samą skrzynią żyje człowiek. W trakcie gry poznamy
kilka oryginalnych postaci, które w mniejszym lub większym stopniu wpłyną na
nasze losy. Mamy zatem podszywającą się pod Nico platynową blondynkę Petrę-
która, prócz swego twardego akcentu, posiada dość ciekawe upodobania. Jest
maniaczką zadawania bólu i tortur, a w dodatku posiada pokaźny zapas rekwizytów,
znaczy się noży- w swojej zielonej walizce. Petry boją się nawet
współpracownicy jej szefa, więc to mówi samo za siebie. Jej bossem jest rzecz
jasna Susarro- przywódca resztki templariuszy, która ostała się z wydarzeń z
pierwszej części. Tu jednak zwie ich Sektą Smoka-a to dlatego, iż siła, którą
czerpie pochodzi właśnie ze starożytnych linii [smoka]. Do posiadania mocy
potrzebne są jednak specjalne urządzenia, a z powodu igrania z nieznaną energią,
nasz czeski bohater [skoro miał zamek w Pradze wnioskuję, iż stamtąd pochodził]
potrzebuje zabaw z elektryką, by utrzymać się przy życiu. Oczywiście żądza
władzy również odgrywa tu istotną rolę, więc nasi bohaterowie będą musieli jak
najszybciej powstrzymać tego- owładniętego megalomanią człowieka.
W "Broken Swordzie" odwiedzimy również kilka lokacji. Od
domostwa Vernona Bliera (i jego ekhm długo nie pranych ubrań) po gąszcze Kongo,
egipskie Armilarium, brytyjskie Glastonbury i rzecz jasna Pragę. Zamek Susarro to miejsce, które zajmuje chyba
najwięcej czasu. Bo nie dość, że musimy skradać się za strażnikami**, to czeka
nas jeszcze rzesza dachów, płotków i różnych innych udziwnień ciągnących się
niczym autentyczny Chiński Mur. Dodano tu również coś na kształt quick time events- polegających na jak
najszybszym wciskaniu elementów pojawiających się z boku ekranu. Tak więc
niektóre partie zostały niepotrzebnie narzucone kosztem tych komicznych-czytaj:
rozmowa George’a z Andre Lobineau, jego największego [związkowego] antagonisty.
Mimo to, zamek uważam za jeden z ciekawszych rozdziałów, choć najbardziej
podobało mi się w Glastonbury (i Paryżu, mimo wyraźnych usterek). Dlaczego? Bo mamy
w nim posągowego eks-żołnierza, kanciarza- pseudo hipisa, irlandzkiego
entuzjastę piwa i ekscentryczną wróżbitkę Madame Zazie (która potrafi wyczuć
gdzie jest dana osoba nawet poprzez… a zresztą, co ja będę zdradzać).
Największym minusem
jest sam trój wymiar. Nie wiedzieć czemu graficy poszli w popularną, [choć nie
dla wszystkich właściwą] manierę, która miast powodować [zapowiadany] powiew
świeżości, dawała wrażenie niedosytu i częstsze skojarzenie z „Tomb Raiderem”. Ta myśl przemknęła mi parę
razy, a na rzecz ciepłych i wyraźnych barw w jedynce i dwójce, otrzymaliśmy
przygaszone/przyciemnione i duszne krajobrazy- głównie w pomieszczeniach
zamkniętych, nie tak bardzo cieszących już oko widza. W ogóle mam wrażenie, że
im dalej z kontynuacją, tym gorzej, a jej apogeum przyniósł cienki jak barszcz „Angel of Death”. Po tej wersji
zastanawiałam się, czy twórcy są jeszcze wstanie stworzyć choć cień
wcześniejszych kolosów (czyli SotT i TSM). Pozytywem tych wynurzeń jest fakt,
że za niedługo (w sumie nie wiem czy tak niedługo) możemy spodziewać się piątej
odsłony serii złamanego miecza, przypominającą lubiany przeze mnie, rysunkowy
drugi wymiar. Irytowała mnie również ewolucja twarzy. Pan ‘dwa be i dwa te’ w
tym wydaniu okazał się być klonem Backstreet
Boysów*** [ w sensie tego blondasa], co poniekąd kłóciło się z jego
wcześniejszym imidżem. Na szczęście twórcom nie wpadła do głowy zmiana głosów
postaci-choć w AoD polscy dystrybutorzy popisali się dubbingiem Borysa Szyca. A
ja im na to „Boże, czy ty to widzisz?’”.
Ewolucja twarzy George'a. |
Końcowe starcie raczej was nie zachwyci-może z wyjątkiem
króciutkiego filmiku przed napisami. Nie zamierzam też zmyślać-to nie jest
pozycja dla anty fanów przygotówek. Zdaje sobie też sprawę, że w „The sleeping dragon” istnieje tyle
elementów (które szału nie robią), że można im pewnie wystosować jakiś pokaźny
paszkwil. Ale ja pozostanę na dryfującym stanowisku ucieszonego laika, dającego
upust swym przesadnym emocjom, fangirlowaniu i innym tego typu rewelacjom. Wszak
guilty pleasure, to guilty pleasure.
*Takie zdarzenia istnieją tam na porządku dziennym. Lepiej
się przyzwyczajcie.
**No ja po prostu znienawidziłam to przemykanie za
‘bramkarzami’. Co zaowocowało nadmiernym wciskaniem klawiszu skradania (dzięki
któremu George odtańczył swój rytualny taniec kurczaka).
***To mi naprawdę nie pasuje-nie chodzi tu o wielki hating
zespołu. A może nie w tym leżał problem-w każdym razie coś mi nie grało.
Żródło Żródło [A] Źródło [B] Źródło[C] Źródło [D] Źródło [E]
Nie mogę, no prostu nie mogę, przekonać się do BS w trójwymiarze. To mi tak skrajnie nie pasuje, że tak naprawdę nigdy nie udało mi się ukończyć niczego co nie byłoby jedynką lub dwójką. Jestem staromodna :)
OdpowiedzUsuńNie masz czego żałować, czwórka to w ogóle jeden wielki misz-masz ze słabo doklejonym wątkiem miłosnym (spoiler na temat AoD: to będzie bardzo nieprzyjemne, ale nie przeżyłam śmierci dodanego 'obiektu westchnień George'a, czyli Anny-Marii).
UsuńWidziałaś screeny z kolejnej części (V)? Chyba ktoś poszedł po rozum do głowy i postanowił trochę wrócić do korzeni;).