Ostatnio mam
niesamowicie dobrą passę. Żadnych miernych produkcji, wszystko na wyjątkowo
zacnym poziomie. Ba-zasugerowałabym nawet stwierdzenie, że dawno tak dobrze się
nie rozerwałam. Wiem, że ostatnio zrobiło się zbyt kinowo, ale niestety: moje
wąskie horyzonty dają o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach (a poza
tym nigdy nie próbowałam brać się za coś, czego nikt nie zna). I choć głosy z
zewnątrz mówiły by dać sobie spokój, nie mogłam, no po prostu nie mogłam sobie
tego Phoenixa tak po prostu odpuścić. Może dlatego, że skoro mam jakąś możliwość,
wreszcie nadrobię wszystko, co nadrobić powinnam. Zatem, zdając sobie sprawę,
że wciąż nie walnęłam nic na temat „Życia Pi” [z tym mam jeszcze gorzej, niż z
„Mistrzem”- pewnie dlatego, że mnie nie porwało], postanowiłam pokusić się o
kolejne tytuły. Zacznę od tego, że produkcja o której opowiem, ma dość nie dynamiczny
rodzaj akcji, która całą swą moc bierze od głównego bohatera. Freddie się
wkurza, wybucha, bo ma poczucie osobistej porażki i otaczającej go nicości.
Wszystko schrzanił.
Co by było, gdybyś raz na zawsze utracił/a sens życia? Albo nie sens życia, tylko pewną ideę, wiodącą twą marną egzystencję na jakiś wyraźny monolit? Kto nie słucha ojca i matki, ten słucha psiej skóry. A w wypadku bohatera filmu Paula Thomasa Andersona-kto nie wie, gdzie się podziać, podzieje się wszędzie. I chce szukać swego mistrza. Nie to, żebym nie lubiła tego słowa-ale kojarzy mi się z przesadnym perfekcjonizmem, ideałem, jakimś bytem niezbyt ludzkim. Wszak w rzeczywistości mało jest osób, które wywarłyby na kimś tego typu wrażenie. Ale dość o tym, czas na mądrą notatkę. Z tym jednakowoż będzie ogromny problem, gdyż ja o "Mistrzu" pisać nie umiem. A to co napomknę, będzie tycim ułamkiem tego, co zdołali już stwierdzić sensowniejsi ode mnie. Także trzymajcie się poręczy i liczcie na atak paniki. Bo tak odebrałam to, co się tam działo.
Co by było, gdybyś raz na zawsze utracił/a sens życia? Albo nie sens życia, tylko pewną ideę, wiodącą twą marną egzystencję na jakiś wyraźny monolit? Kto nie słucha ojca i matki, ten słucha psiej skóry. A w wypadku bohatera filmu Paula Thomasa Andersona-kto nie wie, gdzie się podziać, podzieje się wszędzie. I chce szukać swego mistrza. Nie to, żebym nie lubiła tego słowa-ale kojarzy mi się z przesadnym perfekcjonizmem, ideałem, jakimś bytem niezbyt ludzkim. Wszak w rzeczywistości mało jest osób, które wywarłyby na kimś tego typu wrażenie. Ale dość o tym, czas na mądrą notatkę. Z tym jednakowoż będzie ogromny problem, gdyż ja o "Mistrzu" pisać nie umiem. A to co napomknę, będzie tycim ułamkiem tego, co zdołali już stwierdzić sensowniejsi ode mnie. Także trzymajcie się poręczy i liczcie na atak paniki. Bo tak odebrałam to, co się tam działo.
Naszą historię
rozpocznie widok na odmęty morza. Ostre smyczki, kamera, i cóż-ponad wodą kadr
łapie ręce mężczyzny, płynącego statkiem. Czuje się pewnie niczym cholerny
Leonardo Di Caprio w „Titanicu”. A nie, wróć. Chyba jednak nie do końca. Gdzieś
w czasach drugiej wojny światowej mamy bandę marynarzy, którzy chętnie piją, robią
biusty z piasku, a jeden z nich nawet z nim [imitacją kobiety] kopuluje. I leży
na morskim okręcie, całkiem pochłonięty tym swoim światem. Freddie Quell- bo o
nim mowa, jest człowiekiem nie tylko wiecznie myślącym o damskich narządach,
ale również osobą narwaną. W chwili, gdy widzimy jak roztacza ramiona nad przestrzenią
korsarzy, jego grupa rozpocznie ostatni rejs. Zbrojne starcia się skończyły i
panowie są zmuszeni wrócić do miasta. Czy jednak Freddie tak łatwo się
zaaklimatyzuje? Oczywiście nie. Najpierw dojdzie seria standardowych pytań i malowidła
z testu Rorschacha [od razu skojarzyło mi się to z innym tytułem („Pająk”,
anyone?)], potem gratulacje z powodu spełnionej misji i konieczność podjęcia
‘normalnej’ pracy. I w tym tkwi cały
szkopuł. Bo Freddie nie czuje się zdolny do takich rzeczy. Dobrze-podejmie
fuchę w centrum handlowym, będzie nawet robić zdjęcia, ale szybko go to
przerośnie.
I tak zmieniając chlebodawcę w sposób liczny, tkwiąc między
Scyllą a Charybdą, Fred dociera do punktu kulminacyjnego i wkrada się na
imprezę na jachcie. Z powodu nadużycia
alkoholu, wyraźnej agresji, et cetera, et cetera, jaśnie Quell spotyka (albo
właściwie zostaje zaprowadzony do) Lancastera Dodda. Przywódcę, lidera i
mistrza pewnego [dajmy na to] filozoficzno-sekciarskiego ruchu zwanego Sprawą.
Inni, na czele z żoną Lancastera Peggy, już
dawno pozbyliby się pasażera na gapę. Ale nie Dodd- on nie wiedzieć czemu
bardzo chce zgłębić osobę Fredda -najpierw każe przyrządzić ten sam napój,
który Fred łyka w piersiówce, by potem zaprosić go do swej społeczności. Quell
mimo początkowego sceptycyzmu, (tudzież grymasu twarzy przypominającego uśmiech)
chce być częścią rodziny, a raczej zgromadzenia, z którym poczułby więź
zatraconą od dawien dawna. Czy jednak uda mu się odnaleźć cel, siebie i swego
mistrza? Tak naprawdę winno się raczej zadać szereg innych pytań, z ‘dlaczego
tak właściwie głosisz jakąś prawdę, skoro zmieniasz co chwilę poglądy’ na
czele.
Żadna z trzech najciekawszych postaci u P.T. Andersona nie
jest osobą płaską. Quell to tak dramatycznie rozedrgany człowiek, że w pewnym
stopniu wzbudza współczucie. Bo jeśli nie masz do czego wrócić, trudno zyskać
emocjonalną stabilność. Z drugiej strony fakt, że tak długo zajęło mu dotarcie
do miłości życia imieniem Doris, też wiele mówi o konstrukcji [psychologicznej]
protagonisty. Spartaczy nawet relację, na której mu zależy, bo nie nauczył się
jak traktować cenne chwile. Ojciec Freda był alkoholikiem, matkę zamknięto w szpitalu,
a sam też do trzeźwych nie należy. Quell jest nie tylko wypluty wojennymi
traumami, lecz również samym sobą. No i przejawia częściową obsesję na punkcie
seksu (napis w zeszycie ‘Do you wanna f*** ?' mówi sama za siebie). Dodd Lancaster
zaś wie jak rozmawiać z ludźmi. Umie ich pozyskać, testować, nawracać. Dla
niektórych jest istnym mentorem, prawie guru, co ze świtą mieszka w czyichś
apartamentach. Członkowie Sprawy to tacy koczownicy, szukają kogoś, u kogo mogą
zaczepić swoje poglądy. Dodd za pomocą siły perswazji popartej przekonaniami,
stosuje elementy hipnozy, nazywając je podróżami w czasie. Tym sposobem pozwala
pacjentom znaleźć cząstkę duszy, która [jego zdaniem] żyła pod inną postacią w
odmiennej epoce. Jednak twierdzenia mistrza nie podobają się osobom postronnym-ba,
potrafią je wręcz podważyć w trymiga, na co Dodd reaguje w sposób dotknięty. Bo
nie da się ukryć: żadne z twierdzeń nie posiada naukowego wytłumaczenia i brak
im nawet punktu do polemiki. Kim więc jest tak naprawdę Dodd? Szarlatanem?
Oszustem? A może powie nam jego żona, która w cieniu sieni, okazuje się grać
równie ważną rolę, co dla innych Dodd. Nawet weźmie go prawie dosłownie za
jaja, by wyperswadować to, co chce uzyskać ([Peggy]:-Będziesz dalej pić gorzałę?
[Dodd]:- Nie. [Peggy]:-Powtórz.). Podobnie dzieje się w momencie, gdy na tapetę
bierze sobie asymilację Freddy’ego (moment zmiany koloru oczu).
Nie do końca zgadzam się z niektórymi opisami, że Quell
‘ślepo ufał’ Lancasterowi. Wręcz przeciwnie. Jemu ta kooperacja wręcz
odpowiadała. Faktycznie- pragnął poczuć to wszystko, co praktykował w ćwiczeniach:
chodził od okna do ściany bez przerwy na lunch, chcąc być pełnym uczestnikiem
Sprawy. Lecz jego niespokojny duch nie dał się wciągnąć w to pranie mózgu. No a
poza tym, będąc nieobliczalnym trudno zyskać posłuch wśród reszty
społeczeństwa. Ktoś kto był marynarzem, osobą nie mogącą usiedzieć w jednym
miejscu, nie będzie umiał przejść przez etap aklimatyzacji. Tym bardziej jeśli
chodzi o radykalne podejście w stylu ‘trzymamy się razem’. Dlatego właśnie w
chwili, gdy Quell przybywa do Anglii, zostaje powitany sugestią Dodda- że [spoiler]
albo zostaje z nimi na zawsze, albo znika im z oczu [/koniec]. Dodd również mocno
zżył się z Freddym: napisał książkę wzorując się na badaniach, które nań
przeprowadzał i wciąż zależało mu by został wśród grupy. Ale czy to dało jakikolwiek rezultat? Musicie
rzecz jasna przekonać się sami.
Phoenix, Phoenix, Phoenix. Powinieneś mieć przynajmniej 2
Oscary, z czego jeden to taki standard, że aż głowa boli. A boli, że zostałeś
tak po chamsku pominięty. Bo nie wiem jak wy, ale ja z całego „Gladiatora”
pamiętam głównie jego obleśny język i ironiczne ‘Maximus’ w starciu ostatecznym
(głupie słowo, ale tu pasuje jak ulał).
Jednak Akademia nie lubi szaleńców, woli nagradzać bohaterów. Tak samo
jak woli panie typu Reese Witherspoon, które raz zagrają w dramacie i już mają
pewną statuetkę. A on? Biografia Johnny’ego Casha, rola Johnnny’ego Casha,
Złoty Glob i… dalej nic. Nie mówiąc już
o genialnym „Mistrzu”- bo tu inaczej nie potrafię określić jego sposobu grania.
Jeśli porównamy to co pokazał choćby w „Walk the Line” i w produkcji i P.T.
Andersona, okaże się, że wyrobił zupełnie inne tiki. Freddie ma
charakterystycznie uniesiony policzek, gdy się śmieje, marszczy czoło, chodzi
przygarbiony z rękami na ramieniu i powłóczy nogami. A co najlepsze-żadna z
jego reakcji nie wydaje się sztuczna, czy przekombinowana. W spojrzeniu Quella
widać tyle niepewności, opuszczenia własnej głupoty, że trudno nie wyrazić
podziwu wobec tak naturalnie zaprezentowanego aktorstwa. Ale to nie koniec
mojej litanii do świetnych nazwisk tego filmu. Bo przed państwem nadchodzi mr Seymour
Hoffman-człowiek kameleon, nazwisko, które choć często widuję na ekranie zawsze
jest dla mnie zagadką (bo co rusz ciężko mi poznać tego jegomościa). Pamiętacie
„Capote”? Trudno jest mi w tej chwili ogarnąć swym małym umysłem, że Truman i
Dodd Lancaster to jedna i ta sama osoba. Choć w porównaniu z Joaquinem P. nie
wypada tak rewelacyjnie, nie należy zapomnieć, że był [właściwie] jego
przeciwstawnym biegunem. Spokojnym (do czasu) przewodnikiem życia, który
miękkim głosem stara się przemówić do rozsądku. A Amy Adams? Po raz kolejny
udowodniła, że prócz wyjątkowej urody posiada też wyjątkowy talent. Już w
„Fighterze” przykuła moją uwagę, więc moja doń sympatia po „The Master” mogła
się tylko wzmocnić. Nie pojawiać się za często, a i tak robić wrażenie-to
trzeba umieć. Bardzo kibicuję, by w końcu otrzymała Złotego Pana-bo choć dawno
stracił na wartości, jest to taki standard wieńczący czyjąś dobrą pracę.
„Mistrz” poza tym, że jest ‘ładnie zagrany’, jest również (a
to nowość) ‘ładnie zrobiony’. Zdjęcia, praca kamery i ujęcia są otoczone
ciepłymi kolorami, sycącymi widza w tej psychologicznej podróży przez egzystencję. Weźmy
na przykład widoki na morze, czy rozgrzane piaski Arizony. Nic tylko tam
wskoczyć. Warto również wspomnieć o ciekawym scenariuszu i instrumentach muzyki
klasycznej-najbardziej podobały mi się basowe (wiolonczelowe?) rytmy w chwilach
para komediowych. Mimo, że nie jest to produkcja dla wszystkich, warto sięgnąć
po nią w odpowiednim momencie-bo obsada, a właściwie kreacja pana Joaquina
Phoenixa to kolejny dowód na to, że najbardziej komercyjne wyróżnienia nijak
mają się do bycia genialnym.
Wiedziałam czego mogę mniej więcej spodziewać się po
„Mistrzu”- żadna hiper akcja to to nie jest. Tu punkt ciężkości położony jest
na problemy wzięte z dnia codziennego: raz będzie zaskakująco, w innej chwili
smutno i prawdziwie. Ten film jest niczym atak paniki-nie do końca wiesz, czemu
tak reagujesz, ale nagle wariujesz, po czym starasz przywrócić się do stanu
ładu i składu. I nie jesteś z tego dumna/y.
Zgadzam się, to wielka niesprawiedliwość, że Phoenix nie otrzymał nominacji i Oscara, zagrał rewelacyjnie, chociaż sam film budzi we mnie sprzeczne uczucia, ale więcej jest tych poruszających. Co do Amy Adams - niespecjalnie mnie przekonała, jakby się nie bardzo chciała przyłożyć do grania, chociaż postać sama w sobie jest bardzo znacząca dla całej fabuły, w niektórych momentach miałam wrażenie, że to ona pociąga za sznurki w tym teatrzyku.
OdpowiedzUsuńPhoenix otrzymał nominację.
UsuńOt, no, to jakoś przegapiłam, a oglądałam przedwczoraj całą galę, to akurat musiałam przewinąć;-) W każdym razie Oscar mu się należał jak najbardziej.
UsuńA propo Amy Adams to nie wiem sama-może nie jestem zbyt obiektywna z powodu sympatii:)
UsuńWydaje mi się, że chyba pamiętasz Reese jako "Legalną blondynkę", bo przez pryzmat tego filmu większość osób ją ocenia. Mogę tylko od siebie dodać, że w mojej opinii ma na koncie wiele dobrych ról w nie-komediach, chociażby: "Miasteczko Pleasantville", "Vanity Fair", "Transfer", "Penelope", "Woda dla słoni", a z sentymentu dorzucę jeszcze "Strach" i "Szkołę uwodzenia". A no i ma na nazwisko Witherspoon, a nie Whiterspoon.
OdpowiedzUsuńJuż poprawione.
UsuńNie mam nic do tego, że Reese gra sobie głównie w komediach (plus lubię 'Legalną blondynkę'), ale uważam, że porównując jej talent,a talent Phoenixa jest naprawdę ogromna różnica-wiem, że Oscary nie muszą być tu żadnym wyznacznikiem, ale czasem szkoda, że niektórzy są mniej doceniani. Ją Ameryka 'lubi', a Phoenix (pomijając swój stosunek do Akademii) chyba od dawna jest na czarnej liście.
Dużo napisałaś o "Mistrzu" spostrzeżeń, z którymi się zgadzam. Wychwalanie Phoenixa jest tym głównym :))
OdpowiedzUsuńSzkoda mi odrobinę wydźwięku filmu, który jest rzeczywiście rozedrgany i przez to, mam wrażenie, traci na sile, skupionym pozostanie w pamięci, ale wiele osób pewnie znudził, bo i tematyka mało wybuchowa. A duet Phoenix - Seymour Hoffman to perełka, według mnie jedne z najlepszych ról zeszłego roku. Day - Lewis jako Lincoln był rzeczywiście nie do poznania, ale... Ale "Lincoln" to teatr, a "Mistrz" jest kinem osadzonym w rzeczywistości i ja niezmiennie faworyzuję to drugie.
No nie da się ukryć, że jest najmocniejszym punktem tej produkcji ;D I myślę dokładnie to samo, że parę osób się tu zwyczajnie wynudzi.
UsuńPoczątkowo byłam za Day-Lewisem, jeśli chodzi o pogoń za Oscarami. Ale po obejrzeniu filmu Andersona dużo się zmieniło. Bo jakby nie patrzeć-tu nie tylko chodziło o fizyczną przemianę, ale jakąś taką niespotykana naturalność w tej kreacji. Taka elastyczność a la Kevin Spacey- choć być może żadne to porównanie;).
Po prostu śmiech na sali, że Akademia pomija takie filmy, ale niestety, najwybitniejsze produkcje, szczególnie te nie do końca poprawne, niewygodne, nigdy nie zyskiwały uznania w oczach Akademii. Mniejsza z nimi. Dla mnie Mistrz to najlepszy film 2012 roku. I choć uwielbiam Day-Lewisa, i bardzo sobie cenię jego rolę w Lincolnie, to jednak w zeszłym roku Phoenix był zwyczajnie lepszy.
OdpowiedzUsuńA ja się nie zgadzam praktycznie ze wszystkim. Wynudziłam się na tym filmie okrutnie, to dla mnie największe rozczarowanie ostatnich miesięcy. Sama próbuję sklecić jakąś recenzję od jakiegoś czasu, bezskutecznie. Ale jeśli się uda, to postaram się trochę popolemizować:)
OdpowiedzUsuńMyślę, że to film bardzo skrajnych emocji (i odczuć), więc opinie mogą być naprawdę różne. Ja nie wiedziałam jak mam "Mistrza" ocenić, ale intuicja nie pozwoliła mi o nim zapomnieć. Tak więc pisz, z chęcią poczytam odmienny punkt widzenia;).
Usuń