Pamiętam jeszcze ten zapach prochu, który towarzyszył mi po
wizycie w teatrze Roma. Nie wiem jak dawno temu to było, ale jednego jestem
pewna-od razu, kiedy wywęszyłam informację o zwiastunie „Nędzników” wiedziałam, że muszę na to iść. Oczywiście czas mijał i różne sprawy wychodziły na
niechlubny piedestał, ale w końcu udało mi się nadrobić zaległość, co do której
miałam różne, by nie powiedzieć ogromne wątpliwości. No bo wiecie jak to jest z
opiniami-póki sami nie przekonamy się jak coś smakuje, wciąż będziemy tylko
obchodzić się samym zapachem. I tak się właśnie zaczęło.
W natłoku licznych rozczarowań, załamywania rąk i niechęci
co do złej (?) barwy głosu aktorów, powiem po prostu, że film mi się bardzo
podobał. Bo jeśli nie przepadam za musicalami i wiem, że w takim a nie innym gatunku
utrzymany jest dany tytuł, nie roztkliwiam się nad swoimi zmarnowanymi
pieniędzmi, a przede wszystkim nie chodzę na podobne produkcje. Dlatego
powyższa część wpisu będzie trochę soczysta, bo nie rozumiem podejścia osób,
które nie raczą nawet sprawdzić o co tak właściwie (że się niegramatycznie
wyrażę) kaman, a jojczą pod niebiosa z powodu ‘ciągłego wycia’. Mały research
jeszcze nikomu nie zaszkodził. Nie zamierzam jednak stać ze sztandarem obronnym
wobec „Les Miserables”, bo są pewne kwestie, które mi dość zgrzytały, ale
uważam, że co za dużo to niezdrowo. Nawet jeśli chodzi o krytykę (ok., może z
wyjątkiem „Kac Wawy”- takie potworki powinny znikać w trymiga). Brak podparcia logicznymi
argumentami jest be.
Kiedy myślę o niektórych fragmentach, na kark wychodzą mi
tak zwane ciary.
To mnie uświadomiło, że
jestem jednak wrażliwa na muzykę. Dobrze-nie chodzę [wiecznie] ze słuchawkami w
metrze, bo nie czułabym się z tym komfortowo (zwłaszcza w godzinach szczytu),
ale nie mogę zaprzeczyć, że jeśli spodoba mi się aranżacja, możecie być pewni,
że całość ocenię wysoko. Tak było chociażby w przypadku „Czarnego Łabędzia” i
elementów klasyki- jeśli ktoś sprzeda mi historię okraszoną wspaniałymi nutami,
nie potrafię jej się oprzeć („Amadeusz”, anyone?). Analogicznie działo się w najnowszych
„Nędznikach”. Jak rozwalił mnie warszawski spektakl, tak podobnie myślałam o
całości filmu Hoopera. Ale-dystrybutorzy w opisie winni raczej wcisnąć
informację o przeniesieniu teatru na duży ekran, niż posiłkować się danymi, iż
jest to [jedynie] adaptacja. [Choć kto wie, może przesadzam].
Odpowiecie-jasne, trudno nie być zachwyconym utworami, które
już kiedyś powstały. Ale jeśli nikt nie włoży w nie serca, nie przekaże emocji,
które przede wszystkim nie okażą się plastikowe, całe przesłanie i sens [dzieła]
spali na panewce. Więc obsada miała tu wręcz kolosalne znaczenie. Tylko od niej
zależało, czy przekonam się do sprzedanej mi wizji. A razem z nią szedł [również]
sztab statystów, kamerzystów, makijażystów i technicznej całej reszty. Więc po
napisach końcowych na usta cisnęły mi się naprawdę pozytywne wrażenia.
Dlaczego? Bo prócz rzeczy, które zamierzam za chwilę poruszyć, LM są tak inne od
większości lansowanych produkcji, że trudno nie być pod wrażeniem ich
oryginalności. A czy zasługiwały na wszystkie Oscary- nie zamierzam się
zastanawiać, bo nie jestem odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Z
pewnością jest tu wspaniały klimat, który od razu wraca, gdy przychodzą
wspomnienia.
Jeśli jedno zdarzenie mogło zmienić czyjeś życie o 360
stopni, to tak stało się w przypadku Jeana Valjeana. Kradnąc chleb, został
skazany na więzienną, katorżniczą pracę galernika, na bagatela 19 lat. Po tym
czasie otrzymuje zwolnienie warunkowe. I choć inspektor Javert wciąż ostrzega
Valjeana, by nie zapomniał jego imienia (stalker- obsesjonat, czyżby?), nasz
bohater chce rozpocząć życie na nowo rzucając w niepamięć tamtejsze chwile. Niestety-piętno
jednego czynu wciąż go prześladuje, a mężczyzna po zaoferowanym przez
duchownego noclegu, postanowi zwędzić kościelne kosztowności. Ale biskup-miast
wydać go żołnierzom, dokłada mu do worka dwa piękne świeczniki i błogosławi na
drogę. I tu właśnie rozpoczyna się akcja opowieści. W Valjeanie bowiem zachodzi
przemiana- nie tyle ścina brodę, co mentalne złe korzenie i postanawia czynić
dobro. Dlatego kilka lat później widzimy go jako burmistrza-szanowanego i
czułego na biedę. Wszak bieda [i nędza-jak wskazuje tytuł] jest tu kolejnym-jak
nie najważniejszym uczestnikiem całej historii. To z jej powodu ex-skazaniec,
który nie zamierza więcej stawiać się w komisariacie, dopuszcza się występku. I
to za jej sprawą Fantine- kobieta, którą wyrzucają z fabryki,
zostaje prostytutką, by zarobione pieniądze
wysłać na leczenie córki. No i wreszcie to ona później jest jednym z motorów
pchających lud na barykady. Znaczący jest również utwór, który śpiewał mały
Gavroche, przemykając między żebrzącymi.
Jednak sielanka Valjeana kończy się w chwili, gdy na arenę
znów wkracza Javert. Niczym pies myśliwski
tropi byłego zbiega, traktując go jako zło i plugastwo. Zresztą widać to
również w momencie, gdy wierzy zeznaniom kapitana, próbującego wcześniej nachalnie
zaczepiać Fantine. Tu przejawia się ogromna hipokryzja, fanatyzm i ślepota Javerta,
podparta licznymi uprzedzeniami. Tak więc Valjean, mimo, iż zaopiekował się
umierającą Fantine, zmuszony jest ponownie wejść w skórę Harrisona Forda/Richarda
Kimble. I zająć się małą Cosette. Mijają kolejne lata, a przed widzem powstaje
zryw niezadowolonej części społeczeństwa, dwa wątki miłosne i pewnego rodzaju
katharsis. Zatem jest co oglądać.
W chwili, gdy Hugh Jackman jako Valjean prosi o schronienie
i pracę, wiedziałam już, że swoją rolą kupił mnie w całości. Bo to co
zaprezentował było [wręcz] niełatwym zadaniem. Wszak musical nie ułatwia w
ukazaniu szeregu emocji. Ale w twarzy Jeana widać było tak wiele, że
wystarczyło na niego spojrzeć, by wyczytać wszystkie smutki. Zwłaszcza jeśli
chodziło o oczy. No właśnie, oczy-mówi się, że są zwierciadłem duszy. I to
właśnie było najsilniejszym punktem jego postaci- z nich dało się wyciągnąć
wszystko. Fantastyczna sprawa. Przypomnijcie sobie moment, gdy Valjean drze
kartkę i zadaje sobie pytanie „Who am I?”.
Ta świadomość porażki i chęć zmiany była tu
niezwykle wyraźna. Dlatego uważam, że Jackman wspiął się na wyżyny swojego
fachu i udźwignął pierwszy plan. Wspaniale oddał trudy życia protagonisty.
Nie, nie zapomniałam o reszcie castingu. Anne Hathaway była,
no wiecie, prze-dobra. Ale nachalna kampania promocyjna nie pozwoliła mi
rozgraniczyć tego, jak często mówiono o jej fizycznej zmianie. Dlatego cieszy
mnie, że przeczekałam trochę ten zgiełk i podeszłam w miarę swobodnie do całej
produkcji. I jej kreacji. Fakt, iż Anne przeszła nie większą metamorfozę niż
Portman w „V jak Vendetta”, na szczęście nie umniejszył jej zdolnościom. Rola
Fantine jest niezwykle przejmująca, a jej śpiew wraz z wzmocnionym dramatyzmem,
rozpaczą i żalem( z powodu niespełnionego marzenia), robi ogromne wrażenie. W
pewnym momencie poczułam, że zaczynam mieć wilgotne oczy. Być może łatwo mną
manipulować- choć nie sądzę, bo parokrotnie spotkałam się z podobnymi
refleksjami. Myślę, że takie a nie inne uczucia biorą się również z
zastosowanej techniki- żadne tam nagrywanie w studiu, tylko ‘żywy’ śpiew.
Dlatego właśnie przymknęłam oko na niektóre [wokalne] niedoróbki.
Samantha Barks jako Eponine to kolejna wyłowiona perełka.
Kto choć na moment nie przejął się losem nieszczęśliwie zakochanej córki Thenardierów?
Oczywiście, nie była kryształową postacią, ale jej późniejsze czyny świadczą o
tym, że każdy może się zmienić. Z drugiej strony naprowadza nas to na sugestię [autora],
że miłość i poświęcenie są wstanie odkupić nasze winy (chyba zrobiło się dość
podniosło). Na uwagę zasługuje również Aaron Tveit jako przywódca rewolucji Enjorlas
(on i Barks zajmują się śpiewem bardziej zawodowo, czy mi się tylko wydaje) i dziecięce
młodziaki, czyli Daniel Huttlestone jako Gavroche (super, super i jeszcze raz..wyraziście).
Czy kogoś pominęłam? Jasna sprawa. Duet Cohen-Carter skrzypiał niczym stare
dobre małżeństwo i świetnie wpasował się w stylistykę dziewiętnastowiecznych oszustów.
Ich pojawienie się na weselu Cosette i Mariusa dowodzi, że tam gdzie pieniądze
i ubóstwo, zawsze będzie chciwość i brak empatii. Zresztą,
jeśli musiałabym stwierdzić, kto zaskoczył mnie
bardziej, wskazałbym na Cohena („Master of the house” i wszystko jasne). Eddie
Redmayne i Amanda Seyfried nie należą do moich ulubieńców, a obawy co do ich
występu po części się potwierdziły. Wysokie tony Cosette nie były na moje ucho,
a postać Mariusa, mimo, że w scenie w pokoju ukazała swoje rozdarcie, nie
potrafiła mnie przekonać. Tak więc tę parkę uważam za najsłabsze ogniwo. Został
mi więc Russel Crowe jako zawzięty Javert. Do owej kreacji nie mam absolutnie
żadnych zastrzeżeń-być może wokalnie nie miał się czym popisać, ale jego
interpretacja jest jak najbardziej na plus. Nie da się ukryć, że ciężko zagrać
postać, która szukając [złudnej] sprawiedliwości, sama wpada w sidła źle
wyklarowanych wartości (a co ciekawe, wielokrotnie poruszał się na krawędzi-być
może celowo).
Film porusza swą naturalnością. Kamera bezpardonowo ukazuje
największe nawet mankamenty wizualne: widziałam zmarszczki, podbite oczy i
zmęczenie człowieka. Kwadratowe (a może raczej prostokątne) kadry i widok postaci
na tle krajobrazu był również ciekawym zabiegiem. No i te lekkie wstrząsy-jakby
wszystko szło w ruch wraz z każdym krokiem. Podobał mi się również
sposób, w jaki ukazano budowanie zapory z
krzeseł/stołów i innych przedmiotów-to jak leciały i jak je ustawiano. W tym
momencie dziwi trochę brak nagrody za scenografię (a „Lincoln” powinien dostać
za zdjęcia jak stąd do kosmosu). Faktem, który świadczy o wyższości zachodniego
kina nad naszym jest właśnie ta dbałość o szczegóły: biedni ludzie są brudni,
mają niechlujne uczesania, szare zęby,
groteskowy makijaż i nie stronią od braku
higieny [zwiastun bodaj „Syberiady polskiej” i czysta jak łza opaska, no proszę
was]. Tak więc odwzorowanie ówczesnych realiów również było powodem dla którego
tak, a nie inaczej oceniam całokształt. Kostiumy, przestrzeń i widoki-
zwłaszcza prezentacja miasta, wzgórz i placu, są co tu dużo mówić świetne. Zwłaszcza
słoń.
Podsumowując: dawno nie poczułam się tak przeładowana
wrażeniami jak na „Nędznikach”. I wracając nuciłam. Parokrotnie.
Kolejna uwiedziona widzę, a ja jakoś nie mogę się przełamać i uciekam przed seanse jak mój pies przed gorącym piaskiem :)
OdpowiedzUsuńE tam, myślę, że zdania są różne:D Ciekawe porównanie (plus uważam, że nie ma co oglądać czegoś na siłę, to najgorsza rzecz jaką można zrobić).
UsuńZ tego co wiem to Samantha Barks śpiewa zawodowo i występowała na Broadwayu. "Nędzników" jeszcze nie widziałam. Pewnie obejrzę dopiero po przeczytaniu książki i zobaczeniu wcześniejszych ekranizacji. Ciekawe czy mi się to uda :)
OdpowiedzUsuńMiło czytać pozytywną recenzję, gdzie nie wspomina się o wielkim poświęceniu Anne Hathaway :)
Tu akurat pożywką do pierwowzoru jest raczej musical, choć widziałam jeszcze wersję z Liamem Neesonem i G.Rushem, która jest nawiasem mówiąc dobra.
UsuńWzięłam pod uwagę to, że nie wszyscy chcą po raz n-ty o tym słyszeć;>.
A ja szczerze mówiąc nie mogę zgodzić się z tym, że w "Nędznikach" dobrze odwzorowano realia epoki. Dla mnie wszystko wyglądało sztucznie, komputerowo i ani trochę brudno i biednie (a teoretycznie przecież tak powinno wyglądać). W kwestii przedstawienia realiów epoki filmowi "Nędznicy" leżą dla mnie kompletnie.
OdpowiedzUsuńW chwili kiedy Valjean szedł kanałami i tonął w fekaliach było dla mnie jak najbardziej naturalnie;). A tak serio, to tylko początek wydawał mi się sztucznie zrobiony (te fale i pierwsze ujęcia). Nie wiem jak miałabym uargumentować swoją opinię, bo widziałam kałuże i obskurne pokoje, więc pozostawię tą debatę nierozstrzygniętą;>.
UsuńDobry film, naprawdę. Hathaway bezkonkurencyjna, z kolei Marius mnie irytował (nie pamiętam nazwiska). Ogromne przedsięwzięcie i ogromne pieniądze. :)
OdpowiedzUsuńArchibald Sofia
Hugh Jackman grał bardzo dobrze, alt en jego śpiew... dla mnie to słuchanie go było niestety męką. Uwiódł mnie głos Russell'a Crowe'a, ech. Świetna Anne, choć tak mało jej było na ekranie. Ogólnie film dobry, ale nie jakiś bardzo wybitny. Uszy potem trochę bolały ;)
OdpowiedzUsuńDla mnie Nędznicy to film dobrze zagrany, ale już gorzej z tym śpiewaniem (a w końcu przecież to musical). Na spektaklu w Romie miałam ciarki i byłam zachwycona, a po wyjściu z kina nie było zachwytów, no może jeden, że Russell Crowe nieźle śpiewa ;)
OdpowiedzUsuńNo tak, Russel dał radę, a obawiałam się jak mu wyjdzie.
Usuńraz obejrzałam ale już do niego nie wróce :P pomimo paru pozytywów (zdjęcia, Annie H.) ogółem wyszła papka, którą trzababy było jeszcze ciut uformować
OdpowiedzUsuńDla kogo papka, dla tego papka, film trzymał się fabuły musicalu i to było najważniejsze.
Usuń