Jeden z tych seriali, który spowodował we mnie szybsze bicie
serca, stany maniakalno-depresyjne, paranoiczne obawy i nerwowe tupanie nóżką.
Nie, nogą-toć czterdziestka nie należy chyba do filigranowych rozmiarów buta.
Ale naprawdę. Miałam przyspieszone tętno i straciłam chyba połowę mojego życia.
No może bez przesady, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że "Twin
Peaks" to jedna z najciekawszych, najlepszych, najbardziej
niekonwencjonalnych perełek jaka wyszła spod szyldu produkcji telewizyjnych. Wcale
nie zamierzałam tego oglądać, nie chciałam ale na to trafiłam-i niech mi ktoś
teraz powie, że przeznaczenie, czy zjawiska nadprzyrodzone nie istnieją. Oj,
Davidzie Lynchu/Marcu Froście/ Angelo Badalamenti coś Ty najlepszego uczynił.
Miłość to
takie bezwarunkowe uczucie, przy którym nie zwraca się uwagi na pewne
przyziemne kwestie. Prawda? No i ten właśnie stan towarzyszył mi po seansie
dwóch arcy genialnych sezonów. Ktoś pewnie teraz czyta te wynurzenia i kiwa
ironicznie głową, ale trudno. Je ze swoich (przesadnych) refleksji tłumaczyć
się nie będę. Tak było-ma się rozumieć do 9 odcinka drugiej serii. Potem coś
się zepsuło, nie wiem dlaczego, ale osłabł mój całkowity entuzjazm. Trudno
powiedzieć, czy drobne problemy technicznie miały z tym jakiś związek, ale
przez jakiś czas nie mogłam wrócić do reszty epizodów. Ale się udało. I pod
koniec było [na szczęście] epicko.
Znacie takie
stwierdzenie nie znać, ale kojarzyć? Ta sytuacja zdarzyła się u mnie podczas
pierwszego starcia z pilotem serii ("Na północnym-zachodzie"). Oto
bowiem oczom mym ukazała się charakterystyczna nuta, którą jakbym pamiętała z
dzieciństwa. Takie kinowe deja vu. Coś niesamowitego. Ktoś mądry
powiedział, że trzy minutowe, klimatyczne intro TP, w
dzisiejszych czasach byłoby bardzo ryzykownym zabiegiem. No bo mamy takie
"Pamiętniki wampirów" gdzie jest cisza i bum! pojawiają się napisy,
albo "Chirurgów", gdzie wstępny utwór trwa kilka sekund. Fakt, jest
jeszcze "True Blood", ale to raczej rodzynek w cieście. A ja nie
lubię rodzynków, bo psują mi odbiór smakowania potraw.

Do historii przeszły określenia
takie jak „Who
killed Laura Palmer? ”, „Sowy nie są tym, czym
się wydają”, albo „Fire walk with me”.
Zresztą nie mogłabym pominąć sekwencji muzycznej takiej jak „Audrey’s Dance”, która stanowi kwintesencję charakteru bohaterki i nastroju
towarzyszącemu nam przez cały seans. Jest zatem słodko-gorzko,
groteskowo-zabawnie, ale też przerażająco. Nie nudzimy się ani minuty, bo
chwili, gdy reżyser raczy nas momentami wyjętymi z filmu grozy, nagle
przechodzimy w komiczną scenkę, podkreśloną rytmicznym pstrykaniem placami. To
świadczy o ogromnym kunszcie, kiedy skrajne elementy, nie sprawiają wrażenia
upchniętych na siłę. Tylko stale intrygują widza. No i mamy jeszcze odrobinkę
jazzu, wraz z pulsującymi, elektronicznymi dźwiękami, które- choć w innym
wypadku mogłyby zdawać się kiczowate, tu sprawdzają się idealnie. Zatem siądźmy
sobie wygodnie i wyruszmy w podróż do niewielkiej miejscowości, przy granicy
Ameryki z Kanadą.

Ale zaraz, o co tak właściwie chodzi? W pewnej spokojnej
mieścinie, znalezione zostaje ciało licealistki, imieniem Laura Palmer. Nie
trzeba dodawać, że ta sytuacja wywoła [istną] burzę w szklance wody. Bo do
niewielkiej aglomeracji ściągnięte zostaną najwyższe federalne stanowiska, ze
specjalnymi agentami na czele. A to będzie dopiero zalążek tego, co ukrywa się
pod tą (teoretycznie ordynarną) ludnością. I tu zaczynają się schody.
Zaczynają, bo poznajemy kilka, jak nie kilkanaście przekrojów przez społeczne
sytuacje, od szkolnych po te małżeńskie i związkowe. A najciekawszym zabiegiem,
jest zaskakiwanie widza. Charakterami postaci ma się rozumieć. Bo ci, którzy
zdawać się mogą w porządku, okażą się posiadać ciemne sekrety, choć będą i
tacy, co zostaną kanaliami do samego końca.
Na bohaterów można by pewnie przeznaczyć kilka treściwych wpisów. Jest zatem Dale Cooper-kwintesencja TP i jeden z najlepiej wykreowanych taśmowych protagonistów. Inteligentny, ale nie bezkompromisowy, niesamowicie chaotyczny charakter pozytywny, który od razu wtapia się w tamtejszy styl życia. No bo nie da się w ogóle nie zaśmiać, gdy w poważnym śledztwie ważniejsze dla niego będzie wypicie kawy, albo gdy wkraczając na teren Coop zacznie zachwycać się roślinnością za oknem. Zresztą, jego dysputy [z innymi] dowodzą, że ma niesamowity dar obserwacji i -choć wydawać się może zbyt nieskazitelny na tle reszty, również posiada wewnętrzne rany. Dlatego tak przykre jest [SPOILER]obserwowanie finału [koniec SPOILERA]-bo zżycie się z Cooperem powoduje w nas bardzo intensywną reakcje przy scenie z szybą. A może tylko ja tak miałam. Na kim jeszcze zawiesiłam oko? Na Audrey Horne. Krucha z wyglądu, inteligentna wewnątrz, choć początkowo wydaje się mentalnie zawieszona gdzieś w swojej wykreowanej sferze. I to właśnie w niej polubiłam. Tą niejednoznaczność- że może być zarówno zmysłowa, jak i zagubiona, pewna siebie, ale też pełna obaw. Zresztą jej relacje z ojcem mogą być tego głównym powodem.
Wrócę jeszcze do tego żonglowania fragmentami. Przypomnijcie
sobie scenę z postrzałem i zachowanie starszego kelnera*. Albo akcję z ratowaniem fretek. Czy też rywalizację
Andy’ego i Dicka o ojcostwo (ok, sam Andy płaczący jak dziecko i Lucy z tym
swoim głosikiem to też temat na odrębną notkę-> ale nie mam do tego talentu
więc zostanę przy tym). Bądź próbę znalezienia zabójcy, za pomocą sztuki zen
(jeden z moich ulubionych odcinków). Jeśli pamiętacie inne ciekawe rzeczy to o
nich napiszcie. Jestem bardzo ciekawa, co zapadło wam w pamięć (ach i jeszcze
scena w barze i to „It’s happening again”
–niby winna straszyć, a jest taka, nie wiem, hipnotyzująca). Tyle, że mamy
jeszcze takiego [SPOILER] Boba [koniec SPOILERA], który mógłby swobodnie konkurować z największymi
postrachami z celulozy. Okropny typ.
Stylistyka lat 50’ i 60’ jest dość wyraźna. Krzesełka przy barze, szafa grająca, ubiór Audrey Horne (sweterki, spódniczki) i te nakreślone brwi u tak zwanych ‘kobiet Lyncha’ (czyli Shelly, Donny i Audrey). A także motocykle, skórzane kurtki i męski fryzury a la rude boy. Jesteśmy zatem wciągnięci do krainy, która nawiązując do dawnych czasów nie odbiega od czasów obecnych. No może z wyjątkiem podejścia do cielesności-nie ma tu latających biustów, jak w niektórych współczesnych produkcjach. Czy to źle? Wręcz przeciwnie [ale nie oznacza to, że brak tu erotyki, o nie, nie]. Muszę również się przyznać, że „Twin Peaks” otworzyło moją percepcję na niektóre smaki. Na przykład odnośnie delektowania się kawą-zaczęłam masowo ją pochłaniać, kusząc się nawet na niewielkie espresso. Nie powiem, żebym nie odczuwała różnicy. Poczułam się jak prawdziwa uzależniona.

Minusy? Zdecydowanie wątek Donny i Jamesa, który był tak
przesłodzony do bólu, że poczułam, iż znów wróciłam do używania cukru (a nie
używam-i dobrze mi z tym, nawet nie wiecie jak to zaoszczędza czas). Nie
ukrywam też, że Lara Flynn Boyle niezbyt porwała mnie swoją kreacją. Piękna z
pewnością była, ale jej szepty kompletnie nie kleiły się z fizycznym
wyglądem. Odnosiłam również wrażenie, że
nie do końca ktoś miał pomysł na rozwój relacji tej dwójki. Ale jakoś
katastrofalnie nie było-po prostu, gdybym musiała się czegoś czepnąć, to
czepnęłabym się tego. I związku Coopera z Annie. Zero chemii. Ładnie, ale bez
iskierek.
Ad. Kilka dowodów na uniwersalność serialu: Glastonbury- zakątek, nawiązujący do legendy o królu Arturze i zjawisk paranormalnych, został również wykorzystany w „Broken Swordzie 3” (to chyba moja ulubiona lokacja), zwolnione tempo stroboskopu-który pojawił się w Czarnej Chacie, znalazł się również w najlepszej scenie „Wyśnionych Miłości” Dolana (czyli tańcu Nicolasa z matką). Kampania promocyjna marki odzieżowej z Laną Del Rey (pan karzeł), nazwa miejscowości w "Bękartach Wojny" (Nadine).
Ad1. [możliwy spoiler] Mówiłam, że nie do końca pasowało mi odseparowanie wątku Dale’a i Audrey i nadal pozostaję przy tym stanowisku. Wiem, głupio.
Ad2. Po gruntownym namyśle stwierdzam, że żadna z osób nie zrobiła jakiejś spektakularnej kariery. Maclachlana kojarzyłam jedynie z „Seksu w wielkim mieście”, LFB już zawsze będzie kosmitką z „Facetów w czerni 2”, a takiej Sherilyn Fenn to moje oko wcześniej nie widziało.
*Albo raczej Olbrzyma?