piątek, 15 marca 2013

Lock, Stock and the sleeping dragon.

Od lewej: Susarro, George, Nico i Petra.

 „-Preceptor.
 -My Lord.
 -It has begun. The Power is already building. Are you ready for your task?
 -We shall not fail you my lord.
 -The price of failure..is Armageddon.” 
 [złowieszcza muzyczka w tle]

To miała być zupełnie inna notka. Niestety, w trakcie radosnego klikania w „Cień templariuszy”  dosłownie straciłam dech. Zabił mnie Asasyn, a ponieważ [dziwnym trafem] nie mogłam zapisać stanu gry,  musiałam zaczynać wszystko od nowa. I, w przypływie irytacji spowodowanej zaistniałą sytuacją, postanowiłam odświeżyć kolejny (ale nie drugi) tytuł z tej samej serii-> czyli „The sleeping dragon”. Zanim przejdę do meritum, dodam, że odkryłam, iż nie umiem pisać o filmach gangsterskich. „Porachunki” to naprawdę zacna produkcja, pełna ciętych ripost, genialnych dialogów i splotów zdarzeń, które powodują, że fakty wydające się nam zupełnie nielogiczne (bądź zbytnio zagmatwane) łączą się pod koniec w sensowną całość. Jednak nie posiadając elementarnej wiedzy na temat reszty dzieł Guy’a Ritchiego [z wyjątkiem „Holmes’ów”], pozostawię ów opis w lekkim stanie zawieszenia. A-dla bardziej zainteresowanych, mogę nadmienić, że „ Lock, Stock and the smoking barrels” jest debiutem aktorskim Jasona Stathama, któremu w produkcji partneruje niejaki Scabior (kto przeoczył fandom związany z kinową odsłoną „Insygniów Śmierci” ten pewnie nie wie o co/ o kogo chodzi).
      Zdaję sobie sprawę, że to co za chwilę napiszę, będzie przejawem wyjątkowej stronniczości i czegoś tam jeszcze. Bo nie da się ukryć, że ta interaktywna rozrywka, kojarząca się z przyjemnymi wspomnieniami z gimnazjum, będzie dość wyidealizowana. Mogłabym pogrymasić, ale mi się nie chce-oczywiście kilka krytycznych uwag napiszę, ale mocnego kręcenia nosem się tu nie spodziewajcie. Bo ja mimo wszystko lubię „Broken Sworda 3”. W przypływie posuchy na arenie gier przygodowych, będących pośrednim, czy też mniejszym klonem „Uncharted” (lubię „Uncharted”, ale chciałbym zobaczyć coś nowego-a ze względu na reprezentowanie stanowiska ‘nie znam się, to się wypowiem’, jest to wszak bardziej widoczne) miło jest powrócić do korzeni i poudawać, że wszystko chodzi ‘jak z płatka’ . Przy okazji-przypomniało mi się, że istnieje tytułu będący zlepkiem wszystkiego co w gatunku powstało, czyli „Secret Files: Tunguska”- ni to stricte historyczne bajdy, ni to „The longest journey”, ale jest co przechodzić. Oczywiście na PC. 

   Więc od czego zacząć? Wyobraź sobie, że jesteś dziennikarką francuskiej gazety  La Liberte”. Może nie płacą ci za wiele, ale zawsze to jakiś krok do przełomu [w karierze]. Tym razem zmierzasz do zmurszałej kamienicy, by przeprowadzić w wywiad z hakerem. A wszystko dotyczy końca świata [niektórym ten temat nigdy się nie znudzi]. Niestety, zanim uda ci się przekroczyć próg domu, okaże się, że twojego klienta ktoś zastrzelił. Mało tego-napastniczka ciebie również postanowi usunąć, ale dzięki patelni, lodówce i niesamowitemu szczęściu* ujdzie ci to na sucho, a ‘złej’ skończą się wszystkie naboje (i zwieje przez balkon). Ale to nie koniec twoich kłopotów. Bo okaże się, iż ta szemrana persona przez cały czas podszywała się pod ciebie, nosząc czarną perukę [masz ciemne, krótkie włosy]. Zostałaś wrobiona! No chyba, że postanowisz oczyścić dobre imię i weźmiesz sprawy w swoje ręce , postanawiając trochę powęszyć (czyli obejdziesz dom, poszukasz w śmieciach i innych tego typu rarytasach). Przy okazji: nazywasz się Nicole Collard i jesteś żeńską bohaterką naszej opowieści.
        Przenieśmy się kilka(set) kilometrów dalej od Francji. Lecisz zdezelowanym samolotem do naukowca, żyjącego gdzieś w mrocznej puszczy. Ponieważ jesteś amerykańskim prawnikiem, brniesz aż do Konga by opatentować dzieło owego wynalazcy-co nazywa się Cholmondely. Przedmiotem twej uwagi jest maszyna, mogąca produkować nieskończoną ilość energii. Jednak warunki pogodowe nie sprzyjają podróży, ale- dzięki inwencji  australijskiego pilota Harry’ego udaje ci się wylądować na skale. Podczas zapoznania się z możliwościami wspinaczki i interfejsem gry [który radzę od razu zmienić w ustawieniach], docierasz do jaskini smoka i.. trafiasz na Cholmondely’ego- niestety już na granicy życia. Został zabity przez tajemniczego przywódcę, o bladolicej twarzy. Ten niezbyt zdrowo wyglądający typ stojący nad Cholmondelym zwie się Susarro. A ty musisz stamtąd jak najszybciej uciec i pojechać w ślad za wskazówkami. Gwoli ścisłości: twoje imię to George Stobbart i zwykle wpadasz w tarapaty [z daleka od rodzinnego Idaho]. 

      Tak właśnie rozpoczyna się sztandarowy ciąg zdarzeń serii, obfitującej w nadnaturalne wydarzenia i teorie spiskowe. Tu zawsze dzieje się coś zagrażającego  istnieniu: albo jest nim odłam templariuszy,  czy meksykańskie bóstwo, albo też siła zła drzemiąca w energetycznych liniach [Ziemi]. Mimo, że brzmi to głupio, podczas większości epizodów, akcja skłania nas do wchłonięcia zaprezentowanej fabuły, szczęśliwie nie pozbawionej odpowiedniego dowcipu. Mówię tu oczywiście o starej gwardii, czyli George’u i Nico-co od ostatniej potyczki nie widzieli się pewnie kilka miesięcy. Co ciekawe, ich ponowne spotkanie odbędzie się w dość niezwykłych okolicznościach: dla jednych będą one dość zabawne, dla innych… nieco mniej. Ale wracając do humoru-nawiązuje on nie tylko do językowo-topograficznych nieporozumień, ale również bazuje na [nie bawiącym wszystkich] stwierdzeniu ‘ej, jest koniec świata; jak skończymy, nie zapomnij wskoczyć do tego pubu obok’.
      Teraz kilka słów na temat strony technicznej. Sterowanie nigdy nie przychodziło mi łatwo-a w momencie, gdy musiałam porzucić korzystanie z myszki, zdałam sobie sprawę, że mam problemy z koordynacją. To znaczy wtedy miałam. Mnóstwo kłopotów przywodził wszak sam epizod z ucieczką przed Susarro –bo gdy zadanie się nie powiodło [czytaj ktoś kropnął mnie z pistoletu] musiałam raz jeszcze powtórzyć ten sam fragment (stąd właśnie ta nazwa bloga, bo „Oh no, it’s Susarro” padało tam kilka razy). Oczywiście przejście w elementy zręcznościowe mogą się komuś podobać, ale mi początkowo to bardzo zgrzytało. Jednak, bodaj tydzień temu wszystko szło mi dość gładko-może za sprawą obcowania z Play Station3, której padzik księżyce temu kojarzył się jedynie z czarną magią. No i przesuwanie skrzyń-element, uwłaczający mojej uprzedniej cierpliwości. Chodzi o to, że chwilami nie tylko zmuszeni będziemy  biegać i nie wpadać na ściany, ale również umieszczać [czytaj: przesuwać ku stękaniu George’a] przedmioty w taki sposób, by dostać się do konkretnego miejsca. To zabrzmi dziwnie, ale ‘pudła’ okazały się jednym z ciekawszych elementów rozgrywki (albo mam bardzo kiepskie poczucie estetyki akcji). 

     Ale, nie samą skrzynią żyje człowiek. W trakcie gry poznamy kilka oryginalnych postaci, które w mniejszym lub większym stopniu wpłyną na nasze losy. Mamy zatem podszywającą się pod Nico platynową blondynkę Petrę- która, prócz swego twardego akcentu, posiada dość ciekawe upodobania. Jest maniaczką zadawania bólu i tortur, a w dodatku posiada pokaźny zapas rekwizytów, znaczy się noży- w swojej zielonej walizce. Petry boją się nawet współpracownicy jej szefa, więc to mówi samo za siebie. Jej bossem jest rzecz jasna Susarro- przywódca resztki templariuszy, która ostała się z wydarzeń z pierwszej części. Tu jednak zwie ich Sektą Smoka-a to dlatego, iż siła, którą czerpie pochodzi właśnie ze starożytnych linii [smoka]. Do posiadania mocy potrzebne są jednak specjalne urządzenia, a z powodu igrania z nieznaną energią, nasz czeski bohater [skoro miał zamek w Pradze wnioskuję, iż stamtąd pochodził] potrzebuje zabaw z elektryką, by utrzymać się przy życiu. Oczywiście żądza władzy również odgrywa tu istotną rolę, więc nasi bohaterowie będą musieli jak najszybciej powstrzymać tego- owładniętego megalomanią człowieka. 
      W "Broken Swordzie" odwiedzimy również kilka lokacji. Od domostwa Vernona Bliera (i jego ekhm długo nie pranych ubrań) po gąszcze Kongo, egipskie Armilarium, brytyjskie Glastonbury i rzecz jasna Pragę. Zamek Susarro to miejsce, które zajmuje chyba najwięcej czasu. Bo nie dość, że musimy skradać się za strażnikami**, to czeka nas jeszcze rzesza dachów, płotków i różnych innych udziwnień ciągnących się niczym autentyczny Chiński Mur. Dodano tu również coś na kształt quick time events- polegających na jak najszybszym wciskaniu elementów pojawiających się z boku ekranu. Tak więc niektóre partie zostały niepotrzebnie narzucone kosztem tych komicznych-czytaj: rozmowa George’a z Andre Lobineau, jego największego [związkowego] antagonisty. Mimo to, zamek uważam za jeden z ciekawszych rozdziałów, choć najbardziej podobało mi się w Glastonbury (i Paryżu, mimo wyraźnych usterek). Dlaczego? Bo mamy w nim posągowego eks-żołnierza, kanciarza- pseudo hipisa, irlandzkiego entuzjastę piwa i ekscentryczną wróżbitkę Madame Zazie (która potrafi wyczuć gdzie jest dana osoba nawet poprzez… a zresztą, co ja będę zdradzać). 

    Największym minusem jest sam trój wymiar. Nie wiedzieć czemu graficy poszli w popularną, [choć nie dla wszystkich właściwą] manierę, która miast powodować [zapowiadany] powiew świeżości, dawała wrażenie niedosytu i częstsze skojarzenie z „Tomb Raiderem”. Ta myśl przemknęła mi parę razy, a na rzecz ciepłych i wyraźnych barw w jedynce i dwójce, otrzymaliśmy przygaszone/przyciemnione i duszne krajobrazy- głównie w pomieszczeniach zamkniętych, nie tak bardzo cieszących już oko widza. W ogóle mam wrażenie, że im dalej z kontynuacją, tym gorzej, a jej apogeum przyniósł cienki jak barszcz „Angel of Death”. Po tej wersji zastanawiałam się, czy twórcy są jeszcze wstanie stworzyć choć cień wcześniejszych kolosów (czyli SotT i TSM). Pozytywem tych wynurzeń jest fakt, że za niedługo (w sumie nie wiem czy tak niedługo) możemy spodziewać się piątej odsłony serii złamanego miecza, przypominającą lubiany przeze mnie, rysunkowy drugi wymiar. Irytowała mnie również ewolucja twarzy. Pan ‘dwa be i dwa te’ w tym wydaniu okazał się być klonem Backstreet Boysów*** [ w sensie tego blondasa], co poniekąd kłóciło się z jego wcześniejszym imidżem. Na szczęście twórcom nie wpadła do głowy zmiana głosów postaci-choć w AoD polscy dystrybutorzy popisali się dubbingiem Borysa Szyca. A ja im na to „Boże, czy ty to widzisz?’”. 
Ewolucja twarzy George'a.
  Końcowe starcie raczej was nie zachwyci-może z wyjątkiem króciutkiego filmiku przed napisami. Nie zamierzam też zmyślać-to nie jest pozycja dla anty fanów przygotówek. Zdaje sobie też sprawę, że w „The sleeping dragon” istnieje tyle elementów (które szału nie robią), że można im pewnie wystosować jakiś pokaźny paszkwil. Ale ja pozostanę na dryfującym stanowisku ucieszonego laika, dającego upust swym przesadnym emocjom, fangirlowaniu i innym tego typu rewelacjom. Wszak guilty pleasure, to guilty pleasure

*Takie zdarzenia istnieją tam na porządku dziennym. Lepiej się przyzwyczajcie. 

**No ja po prostu znienawidziłam to przemykanie za ‘bramkarzami’. Co zaowocowało nadmiernym wciskaniem klawiszu skradania (dzięki któremu George odtańczył swój rytualny taniec kurczaka).

***To mi naprawdę nie pasuje-nie chodzi tu o wielki hating zespołu. A może nie w tym leżał problem-w każdym razie coś mi  nie grało.



Żródło Żródło [A] Źródło [B]  Źródło[C]  Źródło [D]  Źródło [E]


2 komentarze:

  1. Nie mogę, no prostu nie mogę, przekonać się do BS w trójwymiarze. To mi tak skrajnie nie pasuje, że tak naprawdę nigdy nie udało mi się ukończyć niczego co nie byłoby jedynką lub dwójką. Jestem staromodna :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie masz czego żałować, czwórka to w ogóle jeden wielki misz-masz ze słabo doklejonym wątkiem miłosnym (spoiler na temat AoD: to będzie bardzo nieprzyjemne, ale nie przeżyłam śmierci dodanego 'obiektu westchnień George'a, czyli Anny-Marii).
      Widziałaś screeny z kolejnej części (V)? Chyba ktoś poszedł po rozum do głowy i postanowił trochę wrócić do korzeni;).

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...