W czasach, kiedy rządzi pogoń za młodością, powstaje film,
poruszający temat niechciany-taki, który próbuje się zamieść pod dywan. Co
bowiem czeka każdego z nas-starego, czy młodego, bogatego, lub biednego? Chuda
pani z kosą, ostrząca swą protezę na ten jeden moment-moment naszej śmierci.
Zatem fakt, że produkcja ceniona na całym świecie, wzbudza skrajne emocje [po skończeniu
seansu] wcale mnie nie dziwi. Wszak
„Amour” nie jest dziełem pozytywnym, czy też takim, który z marszu dostanie fanowskie
pomniczki (przynajmniej w moim mniemaniu-uważam, że taki tytuł powinien
wzbudzać inny rodzaj refleksji). Nie
byłam przekonana, czy jestem gotowa zmierzyć się z tą opowieścią. Bo nie sądzę,
by ktoś chciałby znaleźć się na miejscu bohaterów.
Reżyser za pomocą retrospekcji, wprowadza nas w losy
małżeństwa z dużym stażem. Georges i Anne- bo o nich mowa, są emerytowanymi
nauczycielami. Poznajemy ich, gdy szykują się na koncert. Wsłuchani w
repertuar, wracają do domu, ściskając się za ręce. Jednak kolejne zdarzenia
wystawią ich uczucie na ciężką próbę. Bowiem ciało Anne pewnego dnia ulegnie częściowemu
paraliżowi, a ona zmuszona będzie jeździć na wózku. Nie trzeba filozofa, by
zrozumieć, że dla kogoś kto pamiętał jak się chodzi i siada, konieczność zdania
się na całodobową opiekę, będzie trudna do przeżycia. Zresztą nie tylko Anne coraz gorzej znosić
będzie to ograniczenie. Georges, choć wobec małżonki nie daje po sobie poznać, że
[powoli] wszystko go przytłacza, w zestawieniu z osobami postronnymi, okaże się
równie zdezelowany co ona. Psychicznie ma się rozumieć. Sąsiedzi pytają czy
wszystko w porządku, ich dziecko się martwi i przyjeżdża zza granicy, a Georges
nie ma ochoty rozmawiać ‘wciąż o tym samym’. Bo tu nie potrzeba zdań: każdy
dzień, to kolejne, trudne zmagania, a w dodatku Ann coraz mocniej zaczyna oddalać
się od męża. My, niczym ten bierny obserwator, jesteśmy świadkami przerażającej,
powolnej agonii. Dlaczego użyłam takiego przymiotnika? Bo to, co widzimy,
jest tak rzeczywiste, że aż włazi za skórę. No i oddziałuje na naszą wrażliwość.
Człowiek-taki jak Georges, czy Anne, próbuje odsunąć od siebie najgorsze obawy, ale tu nie może. Pomimo miłości.
Jak zachował/abyś się na miejscu Georges’a? Co byś zrobił/a?
Wszak nie bez powodu jego córka Eva, w kulminacyjnym momencie pyta się, co
teraz będzie z matką. W chwili, gdy Eva odwiedza dom i chce porozmawiać, jej reakcja
na stan Anne (czyli płacz) wyraża więcej niż tysiąc słów. Tu bowiem nie ma fanfarów,
czy autorskich nutek, tylko naturalizm naszego morendi. Wszak krzyk starszej
osoby i jej majaki, nie są tym, o czym chętnie się rozprawia. I brak kontaktu z
rzeczywistością. To boli najbliższych, zostawiając widza z wieloma pytaniami. O
sens życia. Tego, czy jesteśmy wstanie
przedłożyć uczucie nad racjonalizm. I czy możemy wyzbyć się rozpaczy, w chwili,
gdy medyczne środki nie są wstanie pomóc tym, na kim nam zależy. A miłość?
Występuje pod wieloma postaciami. Jako ta, która odnosi się do naszego hobby
(literatura, sztuka), jako stosunek do rodziny i postawa wobec najgorszego.
Cisza. Minimalizm. Dźwięki świata. Widz słyszy jedynie
ćwierkanie za oknem, odgłos domofonu, czy zamykanie drzwi. W pewnym momencie
autentycznie wstrzymywałam oddech, by usłyszeć jakikolwiek ruch- przyznaję, wydawało
mi się, że ktoś źle puścił film. Jest jeszcze muzyka klasyczna-która dla
naszych bohaterów stanowi rzecz istotną: jest ich pasją i przyjemnością, pracą, oraz
motorem do przeżyć. Istna kultywacja. Zresztą wiążą z nią pewnie kawał życiorysu.
Bo mamy na przykład byłego ucznia, który chętnie odwiedza Anne, ale widząc jej
niesprawność, smutno kończy swój list, albo stos regałów, pełnych książek i rzecz jasna fortepian-miejsce, w którym
Georges widuje Anne, oddająca się temu, co kocha. Ciekawy jest ten fragment, bo
posiada pewien zwrot.
No i jeszcze gołąb. Pojawia się dwa razy, wlatując przez
okno, a robi to w najmniej spodziewanym momencie. O ile trudno jest mi w tej
chwili napisać coś więcej o samym tytule, o tyle wciąż pamiętam tego
domorosłego zwierzaka, [SPOILER] którego Georges w pewnym momencie chce zabić
[koniec SPOILERA]. Dziwna sprawa. A może celowa? Wszak skrzydła od zawsze
kojarzyły się z wolnością, oddechem i duchem. A tu duch zgasł i to
bezpowrotnie. I to również chwyta za serce. Tak jak moment protestującej Ann,
gdy nie chce przyjmować pokarmu. Zupełnie rozumiem, czemu Akademia wykorzystała
akurat ten fragment, wyczytując Rivę wśród kandydatek do Oskara.
Haneke wieńczy i otwiera historię ujęciem korytarza. Za zamkniętą
przestrzenią jesteśmy my-ludzie z głębi sali, którym wolna narracja daje chwilę
na ochłonięcie. ¾ scen rozgrywa się jedynie w mieszkaniu małżonków-a, co ważniejsze
nie powodują one żadnego znużenia. Nie czułam upływu czasu, bo miałam wrażenie,
że coś takiego mogło dziać się naprawdę- na innej ulicy, za jakimś rogiem. I to stanowi
siłę tej produkcji- a raczej kina europejskiego, które często stawia trudne
tematy i konfunduje widza. Tylko, że kwestia odbioru zawsze będzie problemem: wszak są gusta i guściki, a powyższe dzieło jest na to kolejnym dowodem. Niektórzy bowiem mogą posłużyć się przeważającym, negatywnym odczuciem na temat zaprezentowanego
scenariusza (no bo kto lubi oglądać czyjąś chorobę?), a inni stwierdzą, że
autorowi chodziło jedynie [SPOILER] o pochwałę eutanazji [koniec SPOILERA] (-> posługuję się opiniami zaczerpniętymi
z forów). Nie mogę zgodzić się z takimi jednoznacznymi ocenami- bo nie
traktuję (i nie traktowałam) kina w ten sposób: to, że coś było smutne/nieprzyjemne nie oznacza,
że całokształt był zły.
A teraz aktorzy. Myślę, że nagrody mówią same za
siebie. Emmanuell Riva stworzyła postać jak najbardziej przekonującą (a co za
tym idzie autentyczną), a jej sceny z udarem należą do najbardziej
dramatycznych /najmocniejszych. Fakt, że
wcześniej nie była mi znana, jest dowodem na to, jak wiele przemyka mi między palcami.
Nie potrafię jej zestawić z innymi nominowanymi kreacjami, bo to tak, jakby przyrównać rybę i sowę do jednego stada [plus nie widziałam też wszystkich tytułów]. Zupełnie inny gatunek, tak zwane pole do
popisu i wyzwanie. Nie jest łatwo zagrać osobę nie mogącą ruszać ręką, której
cały świat przestał jawić się w ciepłych
barwach. Zwyczajnie wielkie wow. Jean-Louis Trintignant jest zaś idealnym
dopełnieniem dla filmowej partnerki i pozwala zrozumieć wybory [i
problemy] swojego bohatera.
Dobry, ciężki tytuł-tak pokrótce określiłabym dzieło
Michaela Haneke. Na jeden z tych wieczorów, gdy chcecie zastanowić się nad sprawami, nadrobić zaległości, albo po prostu sprawdzić, co dla kogoś oznacza słowo miłość.
O tak, "Miłość" to świetny, ciężki film. Szkoda, że nie wygrał Oscara jako najlepszy film roku, choć z drugiej strony było do przewidzenia, że Akademia nie uhonoruje filmu o starości, śmierci i przemijaniu. Szkoda, bo to jedyny z Oscarowych filmów, który autentycznie mnie poruszył. Aż miałam ochotę przytulić się do moich dziadków...
OdpowiedzUsuńNo właśnie dziwna sprawa z tą nominacją,skoro produkcja znalazła się jeszcze wśród filmów nieanglojęzycznych. Wydaje mi się, że "Amour" nie wygrałoby w ostatniej kategorii, bo to nagrody amerykańskie-a jak wiadomo, jury wolałoby wybrać coś w swoim języku;].
UsuńSPOILERY!
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem Hanekemu nie chodzi o pochwałę eutanazji, a jeśli nawet ją popiera, to na pewno nie to poparcie było głównym celem filmu. W końcu bowiem jest to na tyle wybitny twórca, że nie mógł by się zamknąć w jednym, zwyczajnym celu. Co nie zmienia faktu, że jednak właśnie to zakończenie najbardziej mnie dotknęło, najbardziej zraziło do tego filmu, który wcześniej w całości oglądałem z ogromnym zainteresowaniem i podziwem. I właśnie ta końcówka była dla mnie swoistym zaprzeczeniem miłości i pochwałą egoizmu, litości. Pytanie tylko na ile Haneke utożsamia się ze swoim bohaterem, a na ile jest tylko biernym obserwatorem, który zmusza samego widza do podjęcia własnych wniosków. Nie ukrywam, że początkowo byłem filmem zniesmaczony i wystawiłem mu niską ocenę. Ale okres jaki minął od oglądania sprawił, że teraz spoglądam już na ten film nieco inaczej. Haneke wprowadza widza w o wiele głębszą grę niż to się na pozór wydaje. Bo prawda, że miłośc to nie tylko trzymanie się za rękę, lecz trwanie przy drugiej osobie, w bólu i cierpieniu, to - za przeproszeniem - karmienie i podcieranie tyłka, kiedy trzeba. Dlatego obraz ten w pewnym sensie jest najbardziej rzeczywistym obrazem miłości, jaki można przedstawić. Ale pozostaje chłód, pozostaje obojętność z jaką Haneke kreuje tę historię, chłód w relacji między bohaterami, między rodziną, między rodzicami a dzieckiem, między sąsiadami. Tak jakby Haneke chciał nam podpowiedzieć, że on nam wcale nie opowiada o miłości, lecz o czymś zupełnie przeciwnym. Bo jeśli ktoś nie potrafi wychować swojego dziecka z pełną miłością, która potem by procentowała, jeśli ktoś okłamuje dziecko, nie chce mu o wszystkim mówić, to czy ktoś taki naprawdę ma w sobie miłość? Dużo by o tym filmie pisać, jest naprawdę niejednoznaczny, i dopiero po długich refleksach zaczyna nabierać w moich oczach o wiele lepszy wyraz, niż początkowo.
Pozdrawiam
Zgadzam się z tym co piszesz- na pewno film jest niejednoznaczny. I ten tytuł miesza, korci, zmusza do zadania sobie pytania, czy my naprawdę oglądaliśmy film o miłości? Ciężka sprawa.
UsuńBardzo ładnie to wszystko ujęłaś ;)
OdpowiedzUsuńWidzę, że muszę ten film szybko nadrobić. Ostatnio miałam same komercyjne seanse, więc przydałoby zmienić tematykę.
OdpowiedzUsuńJak Ty pięknie oznaczasz spoilery:) Ach, jak mi dobrze:)
OdpowiedzUsuńA tak poważnie już: ja wciąż mam kłopot z tą "Miłością". Film trudno ująć w jakiekolwiek ramy, oceniać według tych samych kategorii, co inne tytuły, wymyka się ten Haneke mocno z wszelkich schematów. Może po prostu trzeba w tej niewygodzie ugrzęznąć i trwać w cichej refleksji?
Zdałam sobie sprawę, że mogę zrobić komuś niedźwiedzią przysługę zdradzając takie rzeczy, a na takim miejscu wolałabym się nie znaleźć;).
UsuńNo i to jest problem tego filmu- z jednej strony ma mocną scenę, a z drugiej po seansie nie krąży za tobą jak jakiś sęp. Chyba nie odnajduję się aż tak bardzo w tej stylistyce.