czwartek, 28 lutego 2013

Amour?

      W czasach, kiedy rządzi pogoń za młodością, powstaje film, poruszający temat niechciany-taki, który próbuje się zamieść pod dywan. Co bowiem czeka każdego z nas-starego, czy młodego, bogatego, lub biednego? Chuda pani z kosą, ostrząca swą protezę na ten jeden moment-moment naszej śmierci. Zatem fakt, że produkcja ceniona na całym świecie, wzbudza skrajne emocje [po skończeniu seansu]  wcale mnie nie dziwi. Wszak „Amour” nie jest dziełem pozytywnym, czy też takim, który z marszu dostanie fanowskie pomniczki (przynajmniej w moim mniemaniu-uważam, że taki tytuł powinien wzbudzać inny rodzaj refleksji).  Nie byłam przekonana, czy jestem gotowa zmierzyć się z tą opowieścią. Bo nie sądzę, by ktoś chciałby znaleźć się na miejscu bohaterów.

      Reżyser za pomocą retrospekcji, wprowadza nas w losy małżeństwa z dużym stażem. Georges i Anne- bo o nich mowa, są emerytowanymi nauczycielami. Poznajemy ich, gdy szykują się na koncert. Wsłuchani w repertuar, wracają do domu, ściskając się za ręce. Jednak kolejne zdarzenia wystawią ich uczucie na ciężką próbę. Bowiem ciało Anne pewnego dnia ulegnie częściowemu paraliżowi, a ona zmuszona będzie jeździć na wózku. Nie trzeba filozofa, by zrozumieć, że dla kogoś kto pamiętał jak się chodzi i siada, konieczność zdania się na całodobową opiekę, będzie trudna do przeżycia.  Zresztą nie tylko Anne coraz gorzej znosić będzie to ograniczenie. Georges, choć wobec małżonki nie daje po sobie poznać, że [powoli] wszystko go przytłacza, w zestawieniu z osobami postronnymi, okaże się równie zdezelowany co ona. Psychicznie ma się rozumieć. Sąsiedzi pytają czy wszystko w porządku, ich dziecko się martwi i przyjeżdża zza granicy, a Georges nie ma ochoty rozmawiać ‘wciąż o tym samym’. Bo tu nie potrzeba zdań: każdy dzień, to kolejne, trudne zmagania, a w dodatku Ann coraz mocniej zaczyna oddalać się od męża. My, niczym ten bierny obserwator, jesteśmy świadkami przerażającej, powolnej agonii. Dlaczego użyłam takiego przymiotnika? Bo to, co widzimy, jest tak rzeczywiste, że aż włazi za skórę. No i oddziałuje na naszą wrażliwość. Człowiek-taki jak Georges, czy Anne, próbuje odsunąć od siebie najgorsze obawy, ale tu nie może. Pomimo miłości. 
     Jak zachował/abyś się na miejscu Georges’a? Co byś zrobił/a? Wszak nie bez powodu jego córka Eva, w kulminacyjnym momencie pyta się, co teraz będzie z matką. W chwili, gdy Eva odwiedza dom i chce porozmawiać, jej reakcja na stan Anne (czyli płacz) wyraża więcej niż tysiąc słów. Tu bowiem nie ma fanfarów, czy autorskich nutek, tylko naturalizm naszego morendi.  Wszak krzyk starszej osoby i jej majaki, nie są tym, o czym chętnie się rozprawia. I brak kontaktu z rzeczywistością. To boli najbliższych, zostawiając widza z wieloma pytaniami. O sens życia. Tego,  czy jesteśmy wstanie przedłożyć uczucie nad racjonalizm. I czy możemy wyzbyć się rozpaczy, w chwili, gdy medyczne środki nie są wstanie pomóc tym, na kim nam zależy. A miłość? Występuje pod wieloma postaciami. Jako ta, która odnosi się do naszego hobby (literatura, sztuka), jako stosunek do rodziny i postawa wobec najgorszego. 

        Cisza. Minimalizm. Dźwięki świata. Widz słyszy jedynie ćwierkanie za oknem, odgłos domofonu, czy zamykanie drzwi. W pewnym momencie autentycznie wstrzymywałam oddech, by usłyszeć jakikolwiek ruch- przyznaję, wydawało mi się, że ktoś źle puścił film. Jest jeszcze muzyka klasyczna-która dla naszych bohaterów stanowi rzecz istotną: jest ich pasją i przyjemnością, pracą, oraz motorem do przeżyć. Istna kultywacja. Zresztą wiążą z nią pewnie kawał życiorysu. Bo mamy na przykład byłego ucznia, który chętnie odwiedza Anne, ale widząc jej niesprawność, smutno kończy swój list, albo stos regałów, pełnych książek  i rzecz jasna fortepian-miejsce, w którym Georges widuje Anne, oddająca się temu, co kocha. Ciekawy jest ten fragment, bo posiada pewien zwrot. 
      No i jeszcze gołąb. Pojawia się dwa razy, wlatując przez okno, a robi to w najmniej spodziewanym momencie. O ile trudno jest mi w tej chwili napisać coś więcej o samym tytule, o tyle wciąż pamiętam tego domorosłego zwierzaka, [SPOILER] którego Georges w pewnym momencie chce zabić [koniec SPOILERA]. Dziwna sprawa. A może celowa? Wszak skrzydła od zawsze kojarzyły się z wolnością, oddechem i duchem. A tu duch zgasł i to bezpowrotnie. I to również chwyta za serce. Tak jak moment protestującej Ann, gdy nie chce przyjmować pokarmu. Zupełnie rozumiem, czemu Akademia wykorzystała akurat ten fragment, wyczytując Rivę wśród kandydatek do Oskara. 

      Haneke wieńczy i otwiera historię ujęciem korytarza. Za zamkniętą przestrzenią jesteśmy my-ludzie z głębi sali, którym wolna narracja daje chwilę na ochłonięcie. ¾ scen rozgrywa się jedynie w mieszkaniu małżonków-a, co ważniejsze nie powodują one żadnego znużenia. Nie czułam upływu czasu, bo miałam wrażenie, że coś takiego mogło dziać się naprawdę- na innej ulicy, za jakimś rogiem. I to stanowi siłę tej produkcji- a raczej kina europejskiego, które często stawia trudne tematy i konfunduje widza. Tylko, że kwestia odbioru zawsze będzie problemem: wszak są gusta i guściki, a powyższe dzieło jest na to kolejnym dowodem. Niektórzy bowiem mogą posłużyć się przeważającym,  negatywnym odczuciem na temat zaprezentowanego scenariusza (no bo kto lubi oglądać czyjąś chorobę?), a inni stwierdzą, że autorowi chodziło jedynie [SPOILER] o pochwałę eutanazji [koniec SPOILERA] (-> posługuję się opiniami zaczerpniętymi z forów). Nie mogę zgodzić się z takimi jednoznacznymi ocenami- bo nie traktuję (i nie traktowałam) kina w ten sposób: to, że coś było smutne/nieprzyjemne nie oznacza, że całokształt był zły. 
      A teraz aktorzy. Myślę, że nagrody mówią same za siebie. Emmanuell Riva stworzyła postać jak najbardziej przekonującą (a co za tym idzie autentyczną), a jej sceny z udarem należą do najbardziej dramatycznych /najmocniejszych.  Fakt, że wcześniej nie była mi znana, jest dowodem na to, jak wiele przemyka mi między palcami. Nie potrafię jej zestawić z innymi nominowanymi kreacjami, bo to tak, jakby przyrównać rybę i sowę do jednego stada [plus nie widziałam też wszystkich tytułów]. Zupełnie inny gatunek, tak zwane pole do popisu i wyzwanie. Nie jest łatwo zagrać osobę nie mogącą ruszać ręką, której cały świat  przestał jawić się w ciepłych barwach. Zwyczajnie wielkie wow. Jean-Louis Trintignant jest zaś idealnym dopełnieniem dla filmowej partnerki i pozwala zrozumieć wybory [i problemy] swojego bohatera. 

  Dobry, ciężki tytuł-tak pokrótce określiłabym dzieło Michaela Haneke. Na jeden z tych wieczorów, gdy chcecie zastanowić się nad sprawami, nadrobić zaległości, albo po prostu sprawdzić, co dla kogoś oznacza słowo miłość.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...