Zapewne myślisz Drogi Czytelniku, że oczom Twym ukaże się niezwykle zjadliwy wpis na temat najnowszego dzieła Wesa Andersona. Niezadowoleni filmem poczuliby się dopieszczeni, a zwolennicy po samym tytule szykowaliby armatnie działa mocnej riposty. Niestety- nie liczcie na haniebne pogromy, bo ja jako, że mianuję się niewykwalifikowanym pseudo- recenzentem, postanowiłam tym słowem wstępu zebrać więcej par anonimowych czytaczy. I tak właśnie mój (jakże sprytny) plan puszczam za chwilę w obieg, więc cicho sza i lecę dalej z przemyśleniami.
Z reżyserem znajomość mam bardzo nikłą, więc nie zamierzam odnosić się do jego wcześniejszych produkcji, czy sypać przykładami jak z rękawa. Ale mam nadzieję, że ta laicka perspektywa znajdzie jakikolwiek punkt zaczepienia.
Lata 60-te dwudziestego wieku. Oto jest sobie dwójka niezwykłych nastolatków z charakterystycznym rysem psychologicznym. Dwunastoletni Sam, pewnego dnia bez niczyjej zgody, opuszcza obóz skautów, a gdzieś na drugim krańcu miasta, najstarsza córka państwa Bishop, równie niespodziewanie zostawia swój rodzinny zakątek. I tak właśnie rozpoczyna się cała akcja produkcji, pełnej pozytywnych zwrotów zdarzeń, zaprezentowanych niczym podręcznikowa parabola. Moonrise to w końcu jedyne miejsce, w którym Sam i Suzy mogą wreszcie być sobą, czuć nieskrępowaną szczenięcą miłość i odejść od kłopotów, typu braku akceptacji, czy porozumienia wśród najbliższych. Mimo, że oboje nazywani są problematycznymi, od razu widać, że otoczenie, w którym egzystują jest równie trudne, co ich zdiagnozowana osobowość. Spójrzmy chociażby na Laurę i Walta Bishopów- leżą w oddzielnych łóżkach, a swoje dzieci nawołują przez specjalny megafon. Kapitan Sharp zaś lata policyjnej świetności już dawno miał za sobą. Z innej strony jest również Harcmistrz Ward- w groteskowych portkach i totalnym nieprzygotowaniu na takie sprawy jak dezercja (zwłaszcza widać to, gdy przeżywa swoje rozterki w namiocie). Ta oryginalna grupka, postanowi rozpocząć gorączkowe poszukiwania za pociechami, co oczywiście doprowadzi nas do innych ciągów sytuacyjnych. Oprócz wyżej zaprezentowanych osób, w krótszym czasie antenowym pojawia się między innymi ciekawy pan z brodą w czerwonym płaszczyku (taki mini-narrator), a także kobieta z opieki społecznej nazywana "Opieką Społeczną" (genialny pomysł, zdecydowanie na moim poziomie dowcipu).
"Moonrise Kingdom" można by w kilku słowach opisać jako opowiastkę dla dużych i małych. Mali na pierwszy rzut oka, nie wydadzą nam się w pełni dojrzali, jednak ich dorosłość widać praktycznie w każdym calu: czy to za pomocą wypowiadanych słów, czy w podejściu do niełatwych spraw (zwłaszcza uczuć). Nic zresztą dziwnego-w końcu są głównym motorem przesłania. Starsi uczą się od młodszych, a młodsi od starszych, choć może bardziej powinnam powiedzieć, że moralitet skierowany jest w stronę rodziców. Jest więc lekko i wesoło, ale też mądrze i niepatetycznie.
Krajobrazowo- kredkowy minimalizm wszystkich przedmiotów jest nie tylko dodatkiem humorystycznym, ale przede wszystkim ciekawą formą stylistyczną (latarnie, przystanek autobusowy-to wszystko wygląda jakby zabrano je jakiejś kreskówce). Weźmy chociażby zastosowany sposób prowadzenia kamery: przekrój przez domy (jak na tych słynnych rysunkach w podręcznikach dla podstawówki), widok z dachu samochodu policyjnego, czy technika a la pogodynka w sieci. Zabawa tymi znanymi projekcjami pozwala nam śmiać się zarówno ze zbyt wysoko zawieszonego domku na drzewie, czy 'bardzo ogromnego' rewiru, w którym urzędują lokalne władze. Oczywiście nie tylko ta jaskrawa tonacja będzie celowo odchylona od normy. Przerysowane są tu przede wszystkim postacie tzw.mentorów: w głównej mierze Bruce Willis, Norton i jego codzienne patrole, czy także Tilda Swinton. Przeciętny widz znajdzie tu również nawiązania do innych dzieł kinematografii: motywy wojenne, nagranie Harcmistrza Warda (moje skojarzenie: produkcje detektywistyczne, mojej koleżanki-"Twin Peaks"), [spoiler!]dziura w plakacie wzięta prosto ze "Skazanych na Shawshank" [/koniec spoilera]i zapewne wiele innych. Nieprzeciętność tkwi tu z pewnością w ciekawej konwencji.
Muzycznie tony autorstwa Alexandra Desplata wesoło przeplatają się z fabularnymi zagraniami, a to co zapadło mi w pamięć przypominało zmiksowane indiańskie rytmy i chóralne młodzieńcze śpiewy (i kompozycje klasyczne razem z ciekawymi komentarzami). Aktorsko nie ma co owijać w bawełnę- duży plus,czego zresztą nie trzeba specjalnie udowadniać. Willis po raz kolejny pokazał, że prócz 'grania samego siebie' w produkcjach kina akcji, posiada również komediowy talent (co widać chociażby w "Ze śmiercią jej do twarzy"-bardzo fajnym i nie docenianym filmie). Edward Norton to dla mnie pozytywne zaskoczenie-bo szczerze się przyznam, że za nim do tej pory zbytnio nie przepadałam. Bill Murray w takiej stylizacji czuje się chyba jak ryba w wodzie, a pochwała należy się również młodym odtwórcom ról.
Podsumowując: ciepłe i zabawne dzieło, po którym nie spodziewałam się za wiele, a byłam przyjemne uraczona.
Ps. Nowa Anglia opisywana jest jako region o znaczącej roli w zniesieniu niewolnictwa i rozwoju literatury i filozofii. Przypadek?