niedziela, 6 października 2013

Tylko widz wybacza.

  Znów przeważyła ciekawość, a jakże. W końcu film posiadający skrajne opinie od zawsze wzbudza  kontrowersje. I pokusę obejrzenia. Pomijając całe zamieszanie z festiwalem w Cannes (gwizdy, popłuczyny i tym podobne) zdziwiona byłam, że tak wielu chciało rozbebeszać dzieło Refna na atomy- dodając przy tym spazm narzekania na miałkość i brak koncepcji*. Bo, biorąc pod uwagę uprzednie produkcje, można zauważyć, że Refn wcale nie celował w mainstream. Zatem, cytując klasyka: o co tyle szumu? Tak jakby kino autorskie wyszło nagle z worka.
    Powinnością kinomana- nawet tego samozwańczego, jest (chociaż częściowe) nawiązanie do dorobku. Jak wiadomo, Nicolas Winding Refn to twórca, czerpiący garściami z formy specyficznej, co swe apogeum nabrała po projekcji „Drive”. Nie należy zapominać, że Duńczyk wpierw kręcił filmy nie tyle społeczne, co paradokumentalne- a ich przedstawiciel to słynna trylogia „Pusher”. Ni mnie ziębiła ni grzała informacja o tym, czy w „Only God forgives” wystąpi Ryan Gosling. Zdecydowanie bardziej wolałam wcześniejszą ‘muzę’ Refna, czyli Madsa Mikkelsena. Ale-dość tych mętnych rozważań, bo nie o preferencjach tu mowa. Skupmy się na tym, co było treścią.

Z tym jednak będzie ogromnym kłopot, bo ową treść podano w zależności od widza. Jedni stwierdzą, że fabułę da się skrócić w 10 minut** i wyśmieją artystyczne zapędy twórcy, inni oskarżą Refna o upodobania do bezsensownego mordu- podyktowane psychiczną chorobą tegoż. Ale znajdzie się też grupa zachwyconych- widząca w tytule metafizyczne przeżycia, bądź po prostu niecodzienną rozrywkę. Być może na tym polega odwieczny problem dzieł ‘innych’, że nie trafią- i nie muszą trafiać do każdego. Zresztą, można zauważyć, że Refn stoi nieco w opozycji do Larsa von Triera- co w swych dziełach [bardzo] mocno wnika w świat i osobowość kobiet. Tu jest kompletnie inaczej. Szkoda, że panowie nie zabrali się jeszcze za wspólny, kinowy projekt, bo  mogło być interesująco. 

Drwi sobie ten reżyser z odbiorców i to wielokrotnie. Najpierw wydaje nam się, że postać Goslinga wieźć będzie prym w całym tym spektaklu, po czym wszystko zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bo już w pierwszych minutach, ryan’owy Julian snuje się z niewyraźną ekspresją twarzy, nie zmieniając jej przez bagatela ¾ projekcji. Nie wiadomo co mu leży na wątrobie: szuka sensu życia i czegoś co pomoże zejść z tego świata, czy po prostu taką przyjął maskę? Właściwe, to cała jego osoba jest praktycznie przemielona przez niszczarkę. [spoiler]W momencie kluczowym dla fabuły (słynne „Wanna Wight?”), kiedy chcemy by w końcu coś się rozwiązało, ten wyglancowany jegomość miast dokonać zemsty, okazuje się przegranym i pobitym posiadaczem wielkich śliw na oczach. [/koniec] Najważniejsza, czy raczej czołowa postać Changa- powiązana z resztą bohaterów, jest praktycznie niezauważalna. Być może dlatego tak trudno wniknąć w ów mglisty zamysł. 

   No właśnie-wszystko jest bardzo mgliste. Pisane frazesów w stylu co autor miał na myśli wcale nie będzie powodem do wstydu. Bo przekombinowane motywy mocno zatarły historię, ograniczoną jedynie do dialogów, albo raczej para dialogów: wypowiedzi dziwnych i bardzo skrótowych. Tyle, co dowiedzieliśmy się o bohaterach można wyciągnąć przez słuchanie telefonicznej rozmowy w metrze, bądź innym systemie komunikacji. Przewrotnie też widzimy lwią część wydarzeń z perspektywy rodziny zabitego. Wcale nie mam ochoty kibicować familii gwałciciela, mordercy i (prawdopodobnie) zboczeńca ze skłonnościami pedofilskimi. A  tu poniekąd tak być miało. Ale- tylko poniekąd. 
    Cała opowieść, rozgrywa się w klimacie mistycznego (a zarazem krwawiącego) Bangkoku. Moje pierwsze skojarzenie z miastem nie było zbyt pozytywne: chodzi oczywiście o seks turystykę, a mówiąc ściślej prostytucję. Dodajmy do tego mit amerykańskiego snu, który przeniósł się również do Azji, a  otrzymamy coś na kształt podium, w którym brak zwycięzców i przegranych. Bo- szczerze mówiąc, historię filmu przysłonił blask neonowych pokoi, sugerując, że nie chodzi o krzepienie się fabułą, tylko warstwą wizualną. To mi na początku zgrzytało, bo stawianie formy nad treść często prowadzi do gorszych odczuć po filmie (np. „Debiutanci”, „Wyśnione miłości”). 

Cliff Martinez, okazał się wybawieniem z kinowego marazmu, tworząc ścieżkę dźwiękową, wzbijającą tytuł na wyżyny***. Być może brzmi to kiepsko, ale jednak-gdyby nie soundtrack, ciężko byłoby cokolwiek napisać. Jestem jedną z  osób, którym łatwiej wchłonąć konkretnie podany ciąg zdarzeń, a nie przeplatankę, okoloną symbolami na granicy absurdu. Weźmy przykładowo moment, w którym Chang wpada do baru z karaoke i każe kobietom zamknąć oczy. Teatralność pełną gębą. Ale, wracając jeszcze do dorobku Martineza, cieszy mnie, że postawił na ambientowe kawałki. Mieszanie tradycji (miecz) z nowoczesnością (muzyką) sprawdza się tu dobrze, choć elektronika nie należy do najbardziej wielbionych gatunków. Ożywcze bębny i groźne klawisze- to najmocniej pamiętałam z filmu. I jeszcze spokojną pieśń pod koniec. 

Atmosferę bokserskiego światka, w którym znajduje się zblazowany Julian, przerywa wieść o tym, że starszy brat (Billy), został zamordowany przez policjanta- imieniem Chang. Jak się okazuje, Billy miał już na sumieniu brutalne morderstwo córki Changa. W tym momencie rozpoczyna się obustronna vendetta, podsycana przez matkę Juliana, Crystal. To jednak nic w porównaniu z szaloną ideą, czekającą na nieświadomego widza- jeśli nastawia się rzecz jasna na powtórkę z  „Drive”…

Był taki moment, w którym nie dziwiły mnie opinie, odnośnie damskich postaci u Refna (marginalizacja). Tu też pojawia się podobny wątek w osobie Mai (ładny dodatek): jest praktycznie niedostępna i takie sprawia wrażenie. Tyle, że prym w produkcji wiedzie Kristin Scott Thomas, w roli samozwańczej Crystal. Jest  szefową biznesu, ba- za nic ma zagrożenie ze strony Changa i trzęsie wrogami samym swym przybyciem. Z mej perspektywy, to kompletnie nietypowe wcielenie Scott Thomas: zawsze kojarzyła mi się z brytyjską dystynkcją, co też przekładało się na inną charakteryzację. W filmie Refna jest zaś koturnową kobietą u władzy, ni- to- krewną Donatelli Versace. Stosunek Crystal do Juliana jest- mówiąc oględnie nie uroczy, no i ma mocno zaburzony obraz zmarłego syna (Billy). Widz, słuchając tych superlatywów względem pierworodnego, odczuwa jedno wielkie zakłopotanie- co, nawiasem mówiąc pachnie inspiracją kompleksem Edypa. I, choć może się wydawać, że osoba Crystal wypada karykaturalnie, na szczęście jest [naprawdę] zacnie zaprezentowana. A Ryan Gosling? Właściwie robił to samo, co Sean Penn w „Drzewie Życia”. 

Patrząc na ten wywód, dochodzę do wniosku, że zapomniałam napisać o pewnej ważnej rzeczy. Otóż, „Only God Forgives” obejrzałam, będąc pod wpływem alkoholu. Nie mogę zagwarantować, że moje zdanie byłoby lepsze/ gorsze bez wspomnianego wspomagacza. Może wyglądać, że mimo wszystko jestem zadowolona- choć nie wiem czy z powodu zaskoczenia, czy raczej musującego piwa w żołądku.

*i tak dalej

**pewnie nawet i krócej, ale po co od razu zniechęcać ludzi, którzy nie widzieli filmu

*** „Sister, Pt. 1” to jeden z moich faworytów


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...