Nie znam się na graniu. Nie
nadążam za nowinkami i słownictwem specjalistycznym, a to, co nazwiecie klasykiem gatunku, widnieje u mnie pod stertą spraw nieodkrytych.
Kiedyś wspomniałam, że pierwsze starcie z komputerem otrzymałam dość późno-
owszem, widziałam jak cioteczne
rodzeństwo raczy się grą w „Aladyna” i strzelanką z Pegasusa, ale to nie
znaczy, że przeszłam wyraźny chrzest bojowy. Dodatkowo, mając wreszcie pierwsze
i jedyne PlayStation, wiedziałam, że posłuży głównie do interaktywnych zabaw typu
„Singstar”, czy „Sport champion”. Wybór innych, nieco bardziej tematycznych
produkcji, zwykle był podyktowanych chęcią wejścia w kino akcji („Uncharted-y”),
aspektem stricte wizualnym („Castlevania”, „Infamous”, „Prince of Persia”*), czy
impulsem, powiązanym z osobistą preferencją („Batman Arkham Asylum”, „Heavy
Rain”). Co mnie jednak zawsze trzymało w tym komputerowym aspekcie, to chęć
uwolnienia wyobraźni i możliwość wejścia w obcą wizję świata, która sycić
będzie oko i umysł gracza. Ostatnio udało mi się powrócić do zalążka swej
niemałej obsesji, powiązanej z cyklem autorstwa Charles’a Cecila.
Tak, tak, moi wierni czytelnicy
(są tu tacy?), chodzi oczywiście o „The Shadow of the Templars”. Jakie to dziwne
uczucie, móc wreszcie ukończyć tytuł, o którym tyle się słyszało. W naszym
rodzimym kraju trudno było ot tak nabyć pierwszą część, więc na półkach widniał
tylko sequel („The Smoking Mirror”)- który, jak już pisałam, był moim debiutem
w kategorii point and click. Wyobraźcie
to sobie: siedzicie na wygodnym inaczej krzesełku, jest mnóstwo ludzi
(urodziny), a tu nagle twój bohater stoi w sytuacji praktycznie bez wyjścia.
Przywiązany do fotela (specjalnie to napisałam, by nie powtarzać frazy krzesło),
stara się uciec od wypuszczonego nań pająka, a w dodatku zaraz spali mu się
chata. Cóż za emocje. Ale, wszak nie o tym miała być dzisiejsza notka. Bo oto wracamy
do przyczyny całej tej przygody, a co najważniejsze powodu, który odpowiada za chwytliwą
[ironia] nazwę tego bloga.
Na wstępie chciałabym dodać, że
jesteśmy gdzieś po roku 1996, więc widniejąca u góry grafika, trochę odbiega od
tej standardowej. Odpalamy płytkę i zaczyna się bardzo filmowo. Ciemność,
monolog, napisy i animacja.
Paryska kawiarnia to
prawdopodobnie jedno z najbardziej klimatycznych miejsc świata. Zwłaszcza jeśli
chodzi o tę porę roku, w której widać różnobarwne liście. W jedno z tych z
pozoru normalnych i nudnawych dni, przed jednym z bistro, widzimy dość
przyjaznego blondyna z wykałaczką w dłoni. Spokojnie sączyłby mleczne latte-
tudzież siarczyste espresso, gdyby nie pewno zdarzenie spowodowane przez klauna.
Wpada on bowiem do tejże kafejki, za
jegomościem w średnim wieku i… BAM!..podkłada
bombę schowaną w akordeonie. Klaun-zamachowiec szybko też znika z powierzchni
ziemi, a nasz blond włosy rzecz jasna znalazł się w niewłaściwym miejscu o
niewłaściwym czasie. Nie dość, że za chwilę pozostanie podejrzanym numer jeden,
to w dodatku raz na zawsze zmieni to jego dotychczasowe życie. Co w sumie nie
byłoby aż tak fatalnym zrządzeniem losu, gdyby nie to, że George Stobbart- bo o
nim mowa, wybrał się po prostu na wakacje. Amerykanin w Paryżu jak widać
zwiastuje kłopoty.
Na szczęście udaje nam się szybko
złapać jakiś punkt zaczepienia, pod postacią dziennikarki francuskiego „La
Liberte”. Ciemnowłosa Nicole Collard ma bowiem informacje, które pozwolą połączyć zabójstwo Plantarda [ów zmarły w
kawiarni] z kilkoma innymi- podobny sposób działania, nieznana motywacja i tak
dalej. Jednak kooperacja czegoś też wymaga, więc-łącząc siły z Nico, George
postanowi pomyszkować na swój sposób, poczynając standardowo od kanałów (każdy, kto ma za sobą jakąś część
„Broken Sworda”, wie, że grzebanie w śmieciach i zabawy z akweduktem są tutaj
typowe). Dzięki niezwykłym zdolnościom znajdywania i łączenia pewnych faktów,
krok po kroku docieramy do intrygi, sięgającej aż do czasów średniowiecznych. Templariusze,
albo raczej neo-Templariusze są tu gwoździem programu.
To, co w mym mniemaniu wyróżniało
BS od innych serii, to właśnie wprowadzenie dwójki głównych postaci. Co prawda
Nico w jedynce jest tyle, co kot napłakał w porównaniu do szalonych misji George’a,
ale motyw demoiselle en détresse sprytnie równoważy „Smoking Mirror” (tutaj
funkcjonuje jako motor do ‘zabawnej’ sytuacji, ale pewnie nie wszystkim odpowiada
tego typu poczucie humoru). Bo w przypadku zestawienia znalezienia porwanej/go
w magazynie, a uratowania od bycia ofiarą [całopalenia], zdecydowanie wygrywa
to drugie. Zresztą-postać Collard fabularnie najbardziej rozwija się w „The
Sleeping Dragon”, a jej akcje nie są
pozbawione wcale mniejszego ryzyka.
Przeglądając zagraniczne opinie, zwróciłam
uwagę na pozytywne przyjęcie względem scenariusza, a przede wszystkim dialogów.
Siłą ‘miecza’, są więc te momenty, w których George ucina pogawędki z nowo poznanymi
osobami. Najczęściej to u Stobbarta pojawiają się językowe niesnaski, biorąc pod
uwagę stosunek Ameryki do Europy i
vice-versa. Wpierw mamy zatem francuską policję, z lekka ignorującą obawy
George’a przed byciem świadkiem
zabójstwa („-Ma pan dla mnie jakieś ostrzeżenia? –Tak, proszę nie przechodzić na czerwonym świetle.”),
potem kręcenie nosem właściciela pubu (i nie tylko), ale to nie znaczy, że ktoś
tu celowo chciał narobić komuś koło
pióra. Bo na przykład biorąc pod uwagę
postać lady Piermont, widać wyraźnie, że szlachetne pochodzenie traktuje z
ogromnym przymrużeniem oka. Tak samo jest z
małżeństwem Duane i Pearl, co
jeszcze nie raz spotkają George’a na swej drodze. Inną sprawą jest też kontrast
między charakterem Nico, a George’a, który dajmy na to lubi myszkować zużytą
chusteczkę i nos klauna w kieszeni- na co panna Collard reaguje z dość ciekawym
komentarzem. I tak, Nico dość często siedzi za biurkiem w swoim domostwie, ale
zmienia się to z rozwojem gry (i części).
Jeśli chodzi o grafikę, to dla
mnie jest niezwykle inspirująca. Animowane designy
krajobrazów i ludzi wspaniale korespondują z nutką historycznej tajemnicy,
która staje się coraz mocniej pogmatwana. Dlaczego? Bo będziesz musiał(a)
złamać kilka przepisów, niczym Harry, Ron i Hermiona na pierwszym roku w
Hogwarcie. W końcu, gdy na karku zaczynają dyszeć podejrzane typy i niejaki
Asasyn, trzeba będzie uzbroić się w nietypowy arsenał: spłuczkę, ręcznik, elektryczną
dłoń i tym podobne. W tym świecie nawet wróżka może być niebezpieczna [„He looked like a bloody pixie”]. Początkowo
odwiedzamy zakamarki samego Paryża w postaci domu Nico, szpitala, czy nawet i
muzeum. Najciekawszy okazał się dla mnie
pomysł z wykorzystaniem placu Montfaucon. Dalej sięgamy nie tylko do zielonej Irlandii,
ale nawet w okolice Syrii i Hiszpanii. Łamigłówki stanowić będą chleb powszedni
tej serii, choć podkreślać tego specjalnie nie muszę. Zauważyłam również
podobieństwo między konceptem pierwszej i drugiej części BS: Montfaucon
przypominało mi kawiarnię przy domu Oubiera, a Marib to lekkie deja vu z
Quaramonte.
Podczas gry możemy wybrać opcję włączenia
polskich, jak i angielskich napisów, co jest udogodnieniem, gdyż pozwala odczytać
nawet akcenty ze Szkocji (epizod w pociągu). Aha-dubbing stoi tu na naprawdę
wysokim poziomie, zwłaszcza jeśli chodzi o prota i antagonistów. Biorąc pod uwagę
fakt, że Rolf Saxon użyczy głosu postaci Stobbarta- w nadchodzącej piątej
części, może uda mi się nabyć oryginalną wersję. Niestety, nie mam zbyt dobrych
wspomnień związanych ze spolszczeniem „Anioła Śmierci” [IV część] (no ja bardzo
przepraszam, ale gdzie tu Szyc pasuje tonacją do George’a; o Nico nie wspomnę,
bo nie chcę być tak złośliwa-a może będę). Dodatkowo mamy również zmieniające
się kursory, w zależności od wybranej przez nas czynności: jeśli chcemy opuścić lokację klikamy w tańczącą rękę, innym razem pojawia się lupa, czy trybiki, a
prócz tego konieczne jest użycie ust, by rozpocząć konwersację. No i jeszcze
jedno: nie zapomnijcie od czasu do czasu zapisać stan gry. Bo w najmniej
spodziewanych momentach czekać może krótkie, zręcznościowe zadanie, które nie
jest typowe dla tutejszych rozgrywek. Ja się raz- mówiąc prosto zapomniałam i w
rezultacie oglądałam grób wykopany dla swych
bohaterów. Dziwne to uczucie, nawet po drugiej stronie ekranu.
Podsumowując: dla mnie „Broken
Sword" stanowi kawał historii, specyficznej historii, która raz na zawsze
nadała kierunek moim laickim zainteresowaniom. „Cień templariuszy” z
ukontentowaniem leci na półkę gier do polecenia. Zapewne z powodu ogromnego
sentymentu.
*Mam tendencję do zaczynania i niekończenia gier.
EDIT: Zapomniałam wspomnieć o muzyce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz