piątek, 20 września 2013

Wszystkie drogi prowadzą do Paryża.

Nie znam się na graniu. Nie nadążam za nowinkami i słownictwem specjalistycznym, a to, co  nazwiecie klasykiem gatunku,  widnieje u mnie pod stertą spraw nieodkrytych. Kiedyś wspomniałam, że pierwsze starcie z komputerem otrzymałam dość późno- owszem, widziałam  jak cioteczne rodzeństwo raczy się grą w „Aladyna” i strzelanką z Pegasusa, ale to nie znaczy, że przeszłam wyraźny chrzest bojowy. Dodatkowo, mając wreszcie pierwsze i jedyne PlayStation, wiedziałam, że posłuży głównie do interaktywnych zabaw typu „Singstar”, czy „Sport champion”. Wybór innych, nieco bardziej tematycznych produkcji, zwykle był podyktowanych chęcią wejścia w kino akcji („Uncharted-y”), aspektem stricte wizualnym („Castlevania”, „Infamous”, „Prince of Persia”*), czy impulsem, powiązanym z osobistą preferencją („Batman Arkham Asylum”, „Heavy Rain”). Co mnie jednak zawsze trzymało w tym komputerowym aspekcie, to chęć uwolnienia wyobraźni i możliwość wejścia w obcą wizję świata, która sycić będzie oko i umysł gracza. Ostatnio udało mi się powrócić do zalążka swej niemałej obsesji, powiązanej z cyklem autorstwa Charles’a Cecila. 

Tak, tak, moi wierni czytelnicy (są tu tacy?), chodzi oczywiście o „The Shadow of the Templars”. Jakie to dziwne uczucie, móc wreszcie ukończyć tytuł, o którym tyle się słyszało. W naszym rodzimym kraju trudno było ot tak nabyć pierwszą część, więc na półkach widniał tylko sequel („The Smoking Mirror”)- który, jak już pisałam, był moim debiutem w kategorii point and click. Wyobraźcie to sobie: siedzicie na wygodnym inaczej krzesełku, jest mnóstwo ludzi (urodziny), a tu nagle twój bohater stoi w sytuacji praktycznie bez wyjścia. Przywiązany do fotela (specjalnie to napisałam, by nie powtarzać frazy krzesło), stara się uciec od wypuszczonego nań pająka, a w dodatku zaraz spali mu się chata. Cóż za emocje. Ale, wszak nie o tym miała być dzisiejsza notka. Bo oto wracamy do przyczyny całej tej przygody, a co najważniejsze powodu, który odpowiada za chwytliwą [ironia] nazwę tego bloga. 
 Na wstępie chciałabym dodać, że jesteśmy gdzieś po roku 1996, więc widniejąca u góry grafika, trochę odbiega od tej standardowej. Odpalamy płytkę i zaczyna się bardzo filmowo. Ciemność, monolog, napisy i animacja.

Paryska kawiarnia to prawdopodobnie jedno z najbardziej klimatycznych miejsc świata. Zwłaszcza jeśli chodzi o tę porę roku, w której widać różnobarwne liście. W jedno z tych z pozoru normalnych i nudnawych dni, przed jednym z bistro, widzimy dość przyjaznego blondyna z wykałaczką w dłoni. Spokojnie sączyłby mleczne latte- tudzież siarczyste espresso, gdyby nie pewno zdarzenie spowodowane przez klauna. Wpada on bowiem do tejże kafejki,  za jegomościem  w średnim wieku i… BAM!..podkłada bombę schowaną w akordeonie. Klaun-zamachowiec szybko też znika z powierzchni ziemi, a nasz blond włosy rzecz jasna znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Nie dość, że za chwilę pozostanie podejrzanym numer jeden, to w dodatku raz na zawsze zmieni to jego dotychczasowe życie. Co w sumie nie byłoby aż tak fatalnym zrządzeniem losu, gdyby nie to, że George Stobbart- bo o nim mowa, wybrał się po prostu na wakacje. Amerykanin w Paryżu jak widać zwiastuje kłopoty. 

Na szczęście udaje nam się szybko złapać jakiś punkt zaczepienia, pod postacią dziennikarki francuskiego „La Liberte”. Ciemnowłosa Nicole Collard ma bowiem informacje, które pozwolą  połączyć zabójstwo Plantarda [ów zmarły w kawiarni] z kilkoma innymi- podobny sposób działania, nieznana motywacja i tak dalej. Jednak kooperacja czegoś też wymaga, więc-łącząc siły z Nico, George postanowi pomyszkować na swój sposób, poczynając standardowo od  kanałów (każdy, kto ma za sobą jakąś część „Broken Sworda”, wie, że grzebanie w śmieciach i zabawy z akweduktem są tutaj typowe). Dzięki niezwykłym zdolnościom znajdywania i łączenia pewnych faktów, krok po kroku docieramy do intrygi, sięgającej aż do czasów średniowiecznych. Templariusze, albo raczej neo-Templariusze są tu gwoździem programu. 

To, co w mym mniemaniu wyróżniało BS od innych serii, to właśnie wprowadzenie dwójki głównych postaci. Co prawda Nico w jedynce jest tyle, co kot napłakał w porównaniu do szalonych misji George’a, ale motyw demoiselle en détresse  sprytnie równoważy „Smoking Mirror” (tutaj funkcjonuje jako motor do ‘zabawnej’ sytuacji, ale pewnie nie wszystkim odpowiada tego typu poczucie humoru). Bo w przypadku zestawienia znalezienia porwanej/go w magazynie, a uratowania od bycia ofiarą [całopalenia], zdecydowanie wygrywa to drugie. Zresztą-postać Collard fabularnie najbardziej rozwija się w „The Sleeping Dragon”,  a jej akcje nie są pozbawione wcale mniejszego ryzyka. 

   
  Przeglądając zagraniczne opinie, zwróciłam uwagę na pozytywne przyjęcie względem scenariusza, a przede wszystkim dialogów. Siłą ‘miecza’, są więc te momenty, w których George ucina pogawędki z nowo poznanymi osobami. Najczęściej to u  Stobbarta  pojawiają się językowe niesnaski, biorąc pod uwagę stosunek Ameryki do Europy i vice-versa. Wpierw mamy zatem francuską policję, z lekka ignorującą obawy George’a  przed byciem świadkiem zabójstwa („-Ma pan dla mnie jakieś ostrzeżenia? –Tak, proszę  nie przechodzić na czerwonym świetle.”), potem kręcenie nosem właściciela pubu (i nie tylko), ale to nie znaczy, że ktoś tu celowo chciał  narobić komuś koło pióra.  Bo na przykład biorąc pod uwagę postać lady Piermont, widać wyraźnie, że szlachetne pochodzenie traktuje z ogromnym przymrużeniem oka. Tak samo jest z  małżeństwem  Duane i Pearl, co jeszcze nie raz spotkają George’a na swej drodze. Inną sprawą jest też kontrast między charakterem Nico, a George’a, który dajmy na to lubi myszkować zużytą chusteczkę i nos klauna w kieszeni- na co panna Collard reaguje z dość ciekawym komentarzem. I tak, Nico dość często siedzi za biurkiem w swoim domostwie, ale zmienia się to z rozwojem gry (i części). 

Jeśli chodzi o grafikę, to dla mnie jest niezwykle inspirująca. Animowane designy krajobrazów i ludzi wspaniale korespondują z nutką historycznej tajemnicy, która staje się coraz mocniej pogmatwana. Dlaczego? Bo będziesz musiał(a) złamać kilka przepisów, niczym Harry, Ron i Hermiona na pierwszym roku w Hogwarcie. W końcu, gdy na karku zaczynają dyszeć podejrzane typy i niejaki Asasyn, trzeba będzie uzbroić się w nietypowy arsenał: spłuczkę, ręcznik, elektryczną dłoń i tym podobne. W tym świecie nawet wróżka może być niebezpieczna [„He looked like a bloody pixie”]. Początkowo odwiedzamy zakamarki samego Paryża w postaci domu Nico, szpitala, czy nawet i muzeum. Najciekawszy okazał się  dla mnie pomysł z wykorzystaniem placu Montfaucon. Dalej sięgamy nie tylko do zielonej Irlandii, ale nawet w okolice Syrii i Hiszpanii. Łamigłówki stanowić będą chleb powszedni tej serii, choć podkreślać tego specjalnie nie muszę. Zauważyłam również podobieństwo między konceptem pierwszej i drugiej części BS: Montfaucon przypominało mi kawiarnię przy domu Oubiera, a Marib to lekkie deja vu z Quaramonte.  

Podczas gry możemy wybrać opcję włączenia polskich, jak i angielskich napisów, co jest udogodnieniem, gdyż pozwala odczytać nawet akcenty ze Szkocji (epizod w pociągu). Aha-dubbing stoi tu na naprawdę wysokim poziomie, zwłaszcza jeśli chodzi o prota i antagonistów. Biorąc pod uwagę fakt, że Rolf Saxon użyczy głosu postaci Stobbarta- w nadchodzącej piątej części, może uda mi się nabyć oryginalną wersję. Niestety, nie mam zbyt dobrych wspomnień związanych ze spolszczeniem „Anioła Śmierci” [IV część] (no ja bardzo przepraszam, ale gdzie tu Szyc pasuje tonacją do George’a; o Nico nie wspomnę, bo nie chcę być tak złośliwa-a może będę). Dodatkowo mamy również zmieniające się kursory, w zależności od wybranej przez nas czynności: jeśli chcemy opuścić lokację klikamy w tańczącą rękę, innym razem pojawia się lupa, czy trybiki, a prócz tego konieczne jest użycie ust, by rozpocząć konwersację. No i jeszcze jedno: nie zapomnijcie od czasu do czasu zapisać stan gry. Bo w najmniej spodziewanych momentach czekać może krótkie, zręcznościowe zadanie, które nie jest typowe dla tutejszych rozgrywek. Ja się raz- mówiąc prosto zapomniałam i w rezultacie oglądałam grób wykopany dla  swych bohaterów. Dziwne to uczucie, nawet po drugiej stronie ekranu. 

Podsumowując: dla mnie „Broken Sword" stanowi kawał historii, specyficznej historii, która raz na zawsze nadała kierunek moim laickim zainteresowaniom. „Cień templariuszy” z ukontentowaniem leci na półkę gier do polecenia. Zapewne z powodu ogromnego sentymentu. 

*Mam tendencję do zaczynania i niekończenia gier.

EDIT: Zapomniałam wspomnieć o muzyce.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...