
Oto nasz słodki James (tak, tak, wiem, że nie wygląda jak Sean Connery) podczas jednej ze swych misji zostaje wyrolowany, albo raczej wystrzelony z pocisku i...no cóż nie wygląda to najlepiej. Nie chwila,wróćmy do prawdziwej historii. James według ludzi z pracy wygląda na lekko wypalonego,a tym bardziej M, która zdaje się nie panować nad obecną sytuacją. Bo oto jakaś szemrana persona kradnie ważny chip, a następnie włamuje się do pilnie strzeżonej siedziby MI6 robiąc przy tym totalną rozwałkę. Świat brytyjskiego kręgu podziemnego stoi w rozsypce, bo wychodzą na jaw dane o tożsamości agentów. Kto może przeszkodzić największemu przeciwnikowi? Oczywiście nie ja.
Jeśli chodzi o ciąg zdarzeń, może się wydawać, że nie znajdziemy tu nic nowego. Ot, wciskanie ludziom kitu o nieśmiertelnym gacku eee panu w garniturze, który w dodatku zawsze wygrywa i zalicza panienki. Nic bardziej mylnego. Tu, jak słusznie zauważyła moja wspaniała siostra miało być głównie o relacji 'double O seven" i jego mentorki. Ich więź to coś więcej, niż tylko wykonywanie zadań i likwidowanie przeszkód. Ta dwójka jest ze sobą niezwykle szczepiona i nawet w chwili prawdziwego zagrożenia będą starali się pomóc sobie nawzajem. Sieroty to w końcu najlepsi tajniacy, co pokazuje nie tylko powyższy przykład.
Oprócz starych znajomych, poznamy również znośną współpracowniczkę Bonda Eve, nowego szefa grupy Malory'ego (który zdaje się nie popierać wcześniejszych metod), a także szczylowatego Q- speca od produkcji śmiertelnych zabawek i programistę. Ale! Nie zapominajmy o groźnym złoczyńcy, który naszemu drogiemu J. przez cały seans spędzać będzie sen z powiek (stąd te wory pod oczami). Javier Bardem wykreował postać niesamowicie ciekawą, nieprzekoloryzowaną- z wyjątkiem zaprezentowanej farby na włosach. Baardzo trafny dodatek, bez którego dalszy rozwój filmu straciłby na tzw. iskrze. Choć aktor ten już dawno urósł w moich oczach (przy okazji "Duchów Goi"), to muszę powiedzieć, że na nowo mnie zaintrygował. I jeszcze słówko o Berenice Marlohe- całkiem oryginalna uroda, aczkolwiek zbyt dużo się nie nagrała.
Co mi się najbardziej podoba to fakt, że fabuła w głównej mierze koncentruje się na dwójce najważniejszych można by rzec oponentów: M i Bondzie. Prócz tego akcja w większym stopniu wprowadza nas w zakamarki Londynu, co również stanowi ogromny plus (i pozwala spojrzeć z pewną dozą zrozumienia na podróżujących codziennie w ścisku metrem;)). Co prawda musi być tu również jakieś fidru-pidru w Stambule i Szanghaju, ale na szczęście nie mamy tu do czynienia z zabiegiem "W 80 sekund dookoła świata"(btw wersja z Jackiem Chanem była jakaś dziwna- zwłaszcza epizod z Arnoldem).
Jeśli chodzi o muzykę, to ujmę to tak: była wręcz przednia, dynamiczna, odpowiednio dostosowana do sytuacji i nie nużąca. Elementy symfoniczne, nawiązujące od tytułowej piosenki dobrze komponowały się z akcją, a ja na szczęście przekonałam się jakoś do czołówki wyśpiewaną przez słynną Adele (a no i muszę powiedzieć, że podobały mi się te graficzne wstawki na początku). Warto tu również wspomnieć o wizualnych zabiegach, jak chociażby akcja w wieżowcu- neony na tle totalnej ciemnicy,czy scena kluczowa w pewnej posiadłości.Wyrazy szacunku dla pracy kamerzystów i spółki.
Zatem na zakończenie mogę spokojnie stwierdzić, że "Skyfall" jest wart obejrzenia i tym samym przywrócił nowe horyzonty dla serii o panu 007.
Ps. Nieważne, że rozwalą ci pół chaty- ale, że taki samochód? Rzeczywiście można się wkurzyć.
*Ja wiem, że powstało jeszcze coś takiego, ale jakoś mnie totalnie nie wzięło, więc pomijam tytuł dla własnego dobra.