Szczerość to podstawa związku. Ten prosty banał, mimo, że najczęściej
kojarzony z ‘dorosłymi’ gimnazjalistami i Demotywatorami z Internetu, stanowi
dość sarkastyczną kwintesencję filmu Neila Jordana. Z samym dziełem zetknęłam się dwukrotnie (zarówno
w tej oryginalnej, jak i przetłumaczonej wersji). Oczywiście pozwoliło mi to skonfrontować
swoje wcześniejsze odczucia i skupić się bardziej na przesłaniu produkcji. „Gra
pozorów” być może nie przypadnie każdemu do gustu, jednak z pewnością pozostawi
za sobą mnóstwo pytań.
Nie pierwszy raz jedno zdarzenie połączyło losy zupełnie różnych
ludzi. Fergus (Stephen Rea)-jeden z ochotników IRA (i główny bohater filmu),
uczestniczy w porwaniu żołnierza wrogiego ugrupowania (Forest Whitaker). Cała akcja
ma na celu wymianę jeńców. Jednak nie wszystko idzie po myśli, a Fergus coraz
mocniej podważa brutalnie metody swych współtowarzyszy. Po jakimś czasie zaczyna
nawet przywiązywać się do więźnia, który przeczuwając rychłą śmierć, prosi Fergusa,
by odnalazł jego dziewczynę Dil (Jaye Davidson). Nieoczekiwany zwrot zdarzeń
spowoduje, że Fergus jako jedyny ocaleje z miejsca wypadku i postanowi udać się
do ukochanej zmarłego, mając nadzieję oczyścić swe winy.
Czy kogoś zdziwi fakt, że Fergus (zmieniając swoje imię na
Jimmy) od razu zadurzy się w smukłej Dil? Jednak to jedna z tych sytuacji, w
których my wiemy, że on wie, ale ona już nie do końca. Bo fakt, że nasz bohater
w ogóle zdecydował się wyruszyć szlakiem ex- zakładnika dużo mówi o jego
naturze. Tak, film jest głównie o naturze. O wyborach, tych bardziej zakorzenionych
i pozornych, oraz seksualności. Związek Jimmy’ego i Dil (prócz dość nietypowego
faktu), w niesztampowy sposób mówi o traktowaniu problemów w związku. Bo on
kocha Dil taką jaka jest, chce się nią opiekować i nie mamy tu przedłużonego
melodramatu w typie made in USA. Fergus- mimo, że oszczędny w słowach, sprawia
wrażenie całkowicie oddanego osobie Dil. Tylko czy nic się nie zmieni, gdy na
jaw wyjdzie jego najbardziej skrywana tajemnica?
Jeśli trochę poszperacie w sieci, okaże się, że ta japońsko-brytyjska produkcja posiada jedno z najbardziej zaskakujących
zakończeń. Osobiście nie biorę tu pod uwagę sceny w pokoju Dil, bo mając
wcześniej styczność z „Gwiezdnymi wrotami”, nie byłam w stanie nie przewidzieć
pewnego faktu. Jednak ta sytuacja, (uznawana przez niektórych za główny powód
zaniżania oceny), nie marnuje wcale radości z oglądania, a wręcz wciąga nas jeszcze
bardziej w wir akcji.
Film zrobił na mnie dość duże wrażenie. Nie jest to bowiem
produkcja, którą da się sklasyfikować w jednym konkretnym gatunku- mamy tu
przecież elementy dramatu, thrillera, akcji i gangsterki. Sama kreacja aktorska
Jaye Davidsona porywa niezwykłą lekkością i odwagą (plus ciekawe, że w całej
karierze wystąpił tylko w dwóch produkcjach). Enigmatyczna na pozór postać
Stephena Rei, przekonuje nas swą naturalnością i pozwala zrozumieć jego wybory.
Moją uwagę przyciągnęła również z lekka sfiksowana postać Judy, w którą
wcieliła się Miranda Richardson. Od strony muzycznej, najbardziej chwytliwy
wydaje się być motyw tytułowy- a jej wykonanie w klubie przez Dil nieodparcie
kojarzy mi się z całym filmem.
Czy warto więc obejrzeć „The crying game”? Moim zdaniem tak.
8/10