Nie wiem jak jest z resztą kinomanów, którym udało się obejrzeć produkcję Alana Parkera. U mnie reakcje były o tyle skrajne, że do tej pory nie jestem wstanie ocenić jej na sucho. W głowie wciąż przewijają się zadziwiająco-szokującego momenty, charakterystyczne zarówno dla filmów grozy, jak i tematyki stricte kryminalnej. "Harry Angel" z pewnością zapada w pamięć, jednak sposób w jaki to robi odbiega od szeroko pojętego entuzjazmu.
Jak w każdym dziele z motywem detektywistycznym, mamy do czynienia z dość sympatycznym, acz mało eleganckim bohaterem (kilkudniowy zarost zakłada, że mało myśli się o kąpieli). Harry Angel (Mickey Rourke) w swojej profesji spotkał niewiele trudnych przypadków. Wszystko zmienia się, gdy otrzymuje zlecenie od pewnego tajemniczego jegomościa. Louis Cyphre (Robert De Niro)- którego imię już na wstępie budzi pewne skojarzenie, za odpowiednią sumą powierza Angelowi odnalezienie znanego niegdyś muzyka Johna Favorite. Zniknął kilka lat temu, a nasz Louis za wszelką cenę pragnie odnaleźć piosenkarza i wyrównać z nim porachunki. Oczywiście to, co początkowo wydaje się być łatwym zadaniem, szybko przemienia się w żmudne poszukiwania. W pogoni za przeszłością i możliwym miejscem ukrycia Favorite'a, Angel kieruje się do dusznej Luizjany, gdzie natrafia na powszechne w tamtej okolicy rytuały. Mają one zarówno związek z byłymi kobietami zaginionego, jak też z okrutnymi morderstwami, charakterystycznymi dla wyznawców czarnej magii. Harry zaczyna powoli obawiać się środowiska, w którym działał Favorite, a wszystko to łączy się z jego narastającymi, dziwnymi wizjami. Pewnie nie bez powodu szponiasty Louis Cyphre wybrał akurat Angela do rozwikłania tej sprawy.
Film wręcz tętni muzyką. Liczne partie saksofonowe i szamańskie motywy, stanowią całkiem oryginalną dawkę. Widz ma wrażenie, że z każdą minutą wnika w jakiś koszmarny, sensacyjno-krwawy thriller, z voodoo w roli głównej. Lata 50-te i zasyfiałe uliczki Nowego Jorku dają dość zachęcający klimat, ale jeszcze lepiej prezentuje się roztańczony Nowy Orlean. Ciekawym zabiegiem są też liczne, enigmatyczne szepty, pojawiające się zawsze tam, gdzie dzieje się coś złego. Robert De Niro i Mickey Rourke stworzyli świetny duet, a diabelska postać pierwszego ujmuje swoją elegancją, stonowaniem i chłodną oceną zdarzeń. W porównaniu do cholerycznego Miltona z "Adwokata diabła", kreacja De Niro to zupełnie inna bajka, jednak nie umniejsza to postaci wykreowanej w "Harry'm Angelu". Niektóre sceny odebrałam z lekkim niedowierzaniem-być może dlatego, że nie jest to mój ulubiony gatunek, ale są to tego typu sekwencje, które być może stanowiły wzór dla dzisiejszych produkcji klasy B (czyli są dalece wyższe niż obecna norma ;]). Jeśli nie boicie się litrów krwi i paru mało subtelnych scen, polecam wam zabrać się za "Angel Heart".
Jak w każdym dziele z motywem detektywistycznym, mamy do czynienia z dość sympatycznym, acz mało eleganckim bohaterem (kilkudniowy zarost zakłada, że mało myśli się o kąpieli). Harry Angel (Mickey Rourke) w swojej profesji spotkał niewiele trudnych przypadków. Wszystko zmienia się, gdy otrzymuje zlecenie od pewnego tajemniczego jegomościa. Louis Cyphre (Robert De Niro)- którego imię już na wstępie budzi pewne skojarzenie, za odpowiednią sumą powierza Angelowi odnalezienie znanego niegdyś muzyka Johna Favorite. Zniknął kilka lat temu, a nasz Louis za wszelką cenę pragnie odnaleźć piosenkarza i wyrównać z nim porachunki. Oczywiście to, co początkowo wydaje się być łatwym zadaniem, szybko przemienia się w żmudne poszukiwania. W pogoni za przeszłością i możliwym miejscem ukrycia Favorite'a, Angel kieruje się do dusznej Luizjany, gdzie natrafia na powszechne w tamtej okolicy rytuały. Mają one zarówno związek z byłymi kobietami zaginionego, jak też z okrutnymi morderstwami, charakterystycznymi dla wyznawców czarnej magii. Harry zaczyna powoli obawiać się środowiska, w którym działał Favorite, a wszystko to łączy się z jego narastającymi, dziwnymi wizjami. Pewnie nie bez powodu szponiasty Louis Cyphre wybrał akurat Angela do rozwikłania tej sprawy.
Film wręcz tętni muzyką. Liczne partie saksofonowe i szamańskie motywy, stanowią całkiem oryginalną dawkę. Widz ma wrażenie, że z każdą minutą wnika w jakiś koszmarny, sensacyjno-krwawy thriller, z voodoo w roli głównej. Lata 50-te i zasyfiałe uliczki Nowego Jorku dają dość zachęcający klimat, ale jeszcze lepiej prezentuje się roztańczony Nowy Orlean. Ciekawym zabiegiem są też liczne, enigmatyczne szepty, pojawiające się zawsze tam, gdzie dzieje się coś złego. Robert De Niro i Mickey Rourke stworzyli świetny duet, a diabelska postać pierwszego ujmuje swoją elegancją, stonowaniem i chłodną oceną zdarzeń. W porównaniu do cholerycznego Miltona z "Adwokata diabła", kreacja De Niro to zupełnie inna bajka, jednak nie umniejsza to postaci wykreowanej w "Harry'm Angelu". Niektóre sceny odebrałam z lekkim niedowierzaniem-być może dlatego, że nie jest to mój ulubiony gatunek, ale są to tego typu sekwencje, które być może stanowiły wzór dla dzisiejszych produkcji klasy B (czyli są dalece wyższe niż obecna norma ;]). Jeśli nie boicie się litrów krwi i paru mało subtelnych scen, polecam wam zabrać się za "Angel Heart".
Film wydaje się być ciekawy, ale że ja boję się tych litrów krwi i mało subtelnych scen, więc nieprędko go zobaczę :)
OdpowiedzUsuńOj, narobiłaś mi apetytu. Praktycznie nie znam Rourke'a sprzed katastroficznym w skutkach kontaktem z medycyną estetyczną.
OdpowiedzUsuńJa też i m.in. dlatego obejrzałam ten film;).
UsuńStrasznie (dosłownie)fajny, klimatyczny film. Jeśli lubisz mocne kino, polecam ci także inny film Parkera "Midnight Express" - istny więzienny horror, ale nie wymyślony, tylko z życia wzięty.
OdpowiedzUsuńTo z pewnością obejrzę :).
OdpowiedzUsuń