
Zacznijmy może od chronologii.
Szkocja, lata 70-te XX wieku. Młoda Bess McNeill (Emily Watson) wychodzi za mąż za starszego od siebie mężczyznę. Ma on na imię Jan (Stellan Skarsgard). Otoczenie, w którym żyje bohaterka, przyjmuje ten fakt z małą niechęcią.Sama Bess jest zaś wrażliwą osobą, której ulubionym zajęciem są rozmowy z Bogiem. Rozłąka z mężem z powodu pracy jest ciężka, więc kobieta modli się, by luby znalazł się jak najszybciej w domu. Prośba zostaje spełniona, tyle, że Jan powraca sparaliżowany, a Bess obarcza się winą za wypadek na platformie. Chory, będąc w coraz gorszym stanie prosi żonę, by kochała się z innymi mężczyznami, gdyż jego zdaniem tylko w ten sposób może być szczęśliwa. Bess coraz mocniej wierzy, że spełniając żądania Jana sprawi, że odzyska on dawną sprawność. Zmusza się nawet do prostytucji, co stopniowo prowadzi nie tylko do jej społecznego wykluczenia, ale również tragicznego końca...Byłoby to dzieło wysoce ironiczne, gdyby nie fakt, że przez postawę Bess Jan rzeczywiście wraca do zdrowia.Tak mniej więcej prezentuje się fabuła "Przełamując fale", produkcji która momentami konfunduje widza i igra z jego emocjami.

Zarówno "Breaking the waves" jak i "Dancer in the dark", opowiadają historię o skrajnie niemożliwym i niesprawiedliwym losie dwóch kobiet. Nie jest to jednak przesłanie, które miałoby na celu wyśmiewać matczyną miłość (przykładowo). L.v.Trier zdaje się raczej gloryfikować poświęcenie kobiet, prezentując mężczyzn jako główny, zły pierwiastek swojej opowieści- w "Przełamując fale" jest nim konserwatywna starszyzna, zaś w "Tańcząc w ciemnościach" winna całej katastrofie jest chciwość policjanta. Istnieją również niejednoznaczne postaci: Jan, który początkowo wydaje się wykorzystywać Bess, upamiętnia jej śmierć i wychodzi z niego prawdziwie szczere uczucie; miły funkcjonariusz przecież zanim skłamał i okradł Selmę starał się być dobrym przyjacielem. Nie jestem do końca przekonana, czy można w pełni współczuć obu bohaterkom. Bess w końcu z własnej woli wystawiała się na cierpiętniczą rzeź, a Selma to zbyt naiwna jak na swój wiek, zdziecinniała osoba (przypomnijcie sobie moment, w którym wyjaśnia dlaczego zdecydowała się zatrzymać syna).
To, co moim zdaniem najbardziej wyróżnia oba dzieła od "Melancholii", to różnorodność ich interpretacji. Nie ma w nich przesadzonych, zwolnionych ujęć, czy nieuzasadnionych zachowań bohaterki (oddawanie moczu może i jest oznaką, że ma się gdzieś pole golfowe szwagra, ale była to dla mnie żenująca scena). Nie są jedynie studium kontrastu człowieka społecznie uznanego za zdrowego i chorego, ale pewną refleksją na temat ludzkiego życia, jego nieszczęść i wyborów.
Nie mam prawa wymądrzać się na temat dzieł pana Triera, ale sądzę, że po tych filmach nie raz zdołał skołować mój mózg i odwrócić go do góry nogami.
Z Larsem widziałam się dwa razy. Najpierw był "Antychryst", którego za grzyba nie rozumiem, ale ze wstydem przyznaję, że się podobał. Sadyzm, obscena, masochizm w polewie naturalizmu najwyraźniej nakarmiły moją chorą, ale drobną część osobowości.
OdpowiedzUsuńDruga była "Melancholia", która w ogólnym rozrachunku nie zachwyciła. Przeszkadzał mi fakt, że osoba z tak ciężkim stanem depresji nie jest poddawana specjalistycznemu leczeniu. I stąd cały film, choć miał potencjał, wydał mi się wydumany. Owszem, nie spotkałam się osobiście z osobą chorą na depresję. Gdyby pokazano, że dziewczyna się leczy, ale mimo to jej stan jest beznadziejny - wtedy odbiór byłby bliższy zamierzeniu reżysera.
Kiedy tak przeczytałam w skrócie, a nawet nieźle zaspoilerowane opisy filmów - czuję, że mogę je obejrzeć. Tylko niech zdobędę "Przełamując fale" oraz "Dogville" (dla Paula Bettany'ego).
Akurat tej pozycji nie nadrobiłam, a słyszałam już mnóstwo skrajnych opinii o "Antychryście".
OdpowiedzUsuńPonoć sam reżyser zmagał się z problemem depresji, więc może dlatego tak bardzo się rozwodził nad tym tematem. Najgorsza była dla mnie pierwsza część filmu, druga ją jakoś ratuje, ale też bez szału.
"Dogville" jest chyba najdelikatniejsze z tych dwóch filmów, chociaż może bardziej brutalne w formie.
W przypadku "Antychrysta" po prostu głupio się przyznać, że się podobał. Zobaczysz to ocenisz. ;P
OdpowiedzUsuńO, Lars. Cóż, "Antychryst" jest naprawdę... głupi (aż ciężko znaleźć mi odpowiednie słowo, więc idę prostą drogą!), natomiast uwielbiam "Tańcząc w ciemnościach". Nieco poetycki, nastrojowy. B. polecam.
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie, reaktywacja.
http://pochylonanaddzielami.blogspot.com/