Tytułowy bohater filmu Paolo Sorrentino, to podstarzały muzyk o dość apatycznym sposobie bycia. Wyglądem przypominający lidera zespołu "The Cure" Roberta Smitha, bełkocze swoiście wolne frazy w tonacji Ozzy'ego Osbourne'a (czyżby celowy zabieg?). Zdecydowanie wydaje się być zmęczony życiem. Jednak nie tylko rola przebrzmiałej gwiazdy daje mu się we znaki. Oprócz problemu typu narastająca obojętność, czy brak zrozumienia wśród (wciąż mało tolerancyjnego) społeczeństwa, Cheyenne boryka się również z "cieniami dawnej przeszłości". Jeden z nich zmusza go do wyjazdu z obecnego domu i odbycia podróży, która, (jak to zwykle bywa) otworzy go na inne horyzonty i pozwoli mu zamknąć pewne ważne rozdziały w życiu.
A teraz drobna rada: zapomnijcie w ogóle o cudacznym plakacie, reklamującym film jako najzabawniejszy w karierze Penna. Nie jest to produkcja, którą można objąć w aż tak konkretne ramy. Wątpliwości rozwiewa zresztą sam początek, wprowadzający nas w konwencję tego specyficznego filmu: pies w dziwacznym kołnierzu, stojący na tle posesji, stanowi tu element zarówno humorystyczny jak i groteskowy. Sam Cheyenne, zapytany dlaczego właściwie jego zwierzak coś takiego nosi, odpowiada, że nie wie, bo jego żona się tym zajmuje.
Wygląd naszego bohatera i jego styl również mówi sam za siebie: będąc niesamowicie flegmatycznym w prawie każdej czynności, potrafi nieoczekiwanie wybuchnąć złością, bądź wpaść w niekontrolowany, nerwowy śmiech. I choć ta lwia część zachowań Cheyenne'a wydaje się być mocno przerysowana, ma on również swoje momenty mądrości (wystarczy przysłuchać się jego rozmowom z obcymi ludźmi). W "Odlotach.." znajdziemy również składowe elementy filmu drogi, gdzie wpływ nowych doświadczeń i zmiana środowiska stanowi ważny proces dla samoakceptacji naszego rockersa.
W tym dziele nie znajdziecie wartkiej akcji, obfitującej w fascynujące zdarzenia. Część scen można odebrać z lekkim znudzeniem,ale właśnie taki sposób prowadzenia fabuły najbardziej charakteryzuje samego bohatera (jego ruchy i gesty są przecież bardzo statyczne). Ja mimo swoich momentów obawy (że zakończę seans z pewnym niesmakiem), nie dałam się pokonać uprzedzeniu dzięki świetnej muzyce, która wesoło rozbrzmiewając mi w uszach, dodawała otuchy przy śledzeniu dalszych poczynań Cheyenne'a. Muszę również dodać, że jestem fanką dobrych zdjęć/ujęć/pracy kamery, czy jak to tam się fachowo nazywa, więc kadry typu mroczny, zadumany koleś na tle białego budynku mnie po części ujęły (tak lubię ładne obrazki ;)).
Błędem byłoby stwierdzenie, że nie jest to film Seana Penna. Jego kreacja, była głównym powodem, dla którego skusiłam się na obejrzenie tej produkcji. Jeżeli cenicie sobie oryginalność i macie ochotę trochę podumać, polecam wybrać się na "Wszystkie odloty Cheyenne'a".
;) to jest film dla mnie! Dziś go sobie przygruchałam na komputer :) film bez akcji :) super! I lubię Seana Penna :)
OdpowiedzUsuńP.S. ;) ja też nie rozumiem nie posiadania ulubionych rzeczy :)
No to koniecznie poproszę o opinię:)
OdpowiedzUsuń