poniedziałek, 22 lipca 2013

Carnival animal.

Disclaimer: nie będzie ani żadnych odniesień do książki, ani do tego, że serial strasznie mi się kojarzy z krawatami (internetowy Esquire uznał Hannibala za najlepiej ubranego bohatera TV- może stąd to nawiązanie); 

       Ten wpis kiełkował w impulsywny jak zawsze sposób, łącząc mój entuzjazm z brakiem merytorycznego przygotowania. Zdałam sobie też sprawę, że pomijanie serialowych podsumowań, fatalnie wpływa na kulturalne samopoczucie mniej lub bardziej obeznanego blogera (tak uogólniam-jak bardzo złe to stwierdzenie?). Jeśli czytając to wszystko kręcicie nosem, mając dość  standardowego ‘trucia bez sensu’, dajcie mi chwilę, by się wytłumaczyć. Niedawno skończyłam intensywny kurs językowy i czuję się roztargniona, a notka- choć nie jest zbyt odkrywcza, powstała po to, żeby wyjść z marazmu. Pewnie za moment poczuję, że mogłam darować sobie ten temat, ale niech będzie-od czegoś trzeba zacząć. A nic tak nie poprawia humoru jak produkcja, która okazała się dużo bardziej interesująca, niż z początku.
              Zacznę od tego, że współczesne kryminały cierpią na tendencję gotowego scenariusza. Ciężko trafić, na coś, co nie będzie klonem swego poprzednika. Osobiście, zdarzyło mi się nawet pomylić jedną produkcję z drugą, bo są lub były w czymś do siebie podobne („Siedem”/”Złodziej życia”/”Psychopata”). Choć  procedurale wyskakują jak grzyby po deszczu, wciąż nie dają nam gwarancji na rozrywkę z wyższej półki. Wszystkiemu winien jest zarówno pedantyczny technicznie David Fincher, jak i świat po projekcji "Milczenia Owiec". Adaptacja literackiego pierwowzoru, umożliwiła przedstawienie historii, w której główny psycho-killer nie tylko okazuje się inteligentnym osobnikiem, ale przede wszystkim jest ciekawiej skonstruowany niż niejeden protagonista-> np. biorąc pod uwagę „Czerwonego smoka” (być może to wynika z mojej nikłej sympatii do Edwarda Nortona; generalnie: nie rozumiem jego fenomenu). Jednak ożywienie, tudzież re-interpretacja ikony, pobudziła multum kontrowersji, poczynając od tych najgłośniejszych. Nie obyło się bez batów w stronę Madsa Mikkelsena, którego z marszu oceniano przez pryzmat Hopkinsa, dodając przy tym swe gorzkie żale względem ‘fatalnego’ akcentu Duńczyka. Z drugiej zaś strony Will Graham, to jeden z najmniej lubianych osobników, słynącego z hejterstwa filmweba. W dzisiejszym odcinku, postanowiłam odgrzebać z pamięci zarówno produkcję odcinkową, jak i wspominane wyżej "The Silence of the Lambs”. Będzie więc trochę lania wody, a trochę analizy pod kątem niektórych kryteriów. Zatem do dzieła. 

Po tym serialu będziesz śnić o grasujących, gigantycznych jeleniach, mózgu w foliowej postaci, a przede wszystkim skomplikowanych dźwiękach, wywołujących uczucie przygnębienia. Tak, moi drodzy, dla mnie „Hannibal” to jest przede wszystkim jakaś depresyjna niemoc. Co z tego, że Willowi po części udaje się wytropić sprawcę, skoro tylko podwyższy ów stan psychozy i zbyt duże zaangażowanie w sprawę? Już nie mówiąc o zaburzeniach tożsamości i tak potwornie realistycznych snach, że ma się wrażenie, jakby ktoś celowo tego pana torturował. Fakt faktem, że nie trzeba filozofa by domyślić się o kogo mi chodzi, ale cały smaczek- związany z  pewną relacją, zostawię sobie na później. 
    Poznajcie Willa Grahama- specjalistę od spraw beznadziejnych. Will to samotny posiadacz psich czworonogów, pracujący w jednostce FBI. To znaczy tak nie do końca- raz widzimy, że prowadzi wykłady, a za moment zjawia się na środku miejsca zbrodni. Jest potrzebny przy konsultacjach za żółtymi taśmami, bo nikt inny nie potrafi stworzyć odpowiedniego profilu mordercy. Kontrowersji owej kwestii dodaje fakt, że Will niekoniecznie winien pracować w podobnych warunkach. Dlaczego? Bo, gdy omawia swe krwawe refleksje, z dowodzącym sekcją Jackiem Crawfordem, od razu widać, że coś męczy go niemiłosiernie. Co uważniejsi wychwycą, że być może miał już do czynienia z tak poważnym scaleniem z mordercą, iż nie mógł przez dłuższy czas funkcjonować (i, że prawdopodobnie coś mocno wryło mu się w psychikę). I choć w pierwszych minutach, umiejętności Willa wydawać się mogą nadmiernie przesadzone*, jest to niezbędne by się zorientować, że przysporzą mu więcej kłopotów, niż radości. A czym tak właściwie dysponuje W. Graham? Dosłownie (i w przenośni) empatycznym podejściem do ściganego mordercy, którego jest w stanie zrekonstruować nie tylko pod względem  psychologicznym , ale i tym detalicznym: jak to zadawał on ciosy ofierze, czy miał konkretny motyw i tym podobne. Pełna hiperanaliza, wymagająca twardych nerwów i czaszki ze stali. 

Zatem, co robi Jack Crawford, by móc spać po nocach wiedząc, że sprowadził Willa na złą drogę? Prosi o pomoc renomowanego- i chyba własnego psychiatrę, doktora Lectera (mroczne bah-dum-tss w tle), by miał oko na chwiejnego Willa i zdawał mu raport z jego postępów. Ten dość ryzykowny i kontrowersyjny pomysł, z dnia na dzień robi się coraz bardziej niewygodny. Bo po pierwsze: doktor Alana Bloom- inna psychoterapeutka, nie tylko uważa powrót Willa za zły z powodów naukowych, ale i stricte osobistych. Po drugie: na karku depczą śledczym głodni dziennikarze, z bezkompromisową Freddie Lounds na czele- a ona już wie, jak wykorzystać nietypowość Grahama. No i po trzecie: wiemy doskonale, że angażowanie Lectera w roli mentora jest jednym z najbardziej samobójczych gestów w dziejach popkultury-> to znaczy, oni tego nie wiedzą, ale po co od razu psuć zabawę. 
   W trakcie serialu przewija się kilka mniej, lub bardziej istotnych zabójstw, prowadzących do satysfakcjonującego finału. I, chociaż mi też zdarzyło się psioczyć w stronę pierwszych epizodów, mam wrażenie, że celowo rozłożono akcję w ten, nieco leniwy sposób. Bowiem wszystko, co wydarzy się w początkowych minutach serii, wraca ze zdwojoną szybkością w chwili, gdy Will coraz mocniej wątpi w samego siebie- a Lecter milimetr po milimetrze, wgryza się w jego zaburzoną osobowość. Po zabójstwie Garretta Jacoba Hobbs’a, Will nie potrafi już zrozumieć, czy staje się tym samym potworem co Hobbs, czy tylko jego podświadomość-którą ktoś majstrował, robi sobie z niego, że się tak wyrażę żarty. 

     Podczas projekcji poznamy feerię irytujących, bądź  intrygujących bohaterów, którzy dostali nieco krótszy czas antenowy. Jeśli o mnie chodzi, to zwróciłam uwagę na Abigail Hobbs: córkę seryjnego przestępcy, która nie tylko była świadkiem kryminalnej interwencji, ale przede wszystkim wiedziała, co robił jej ociec. Te frapujące elementy układanki odkrywamy z odcinka na odcinek, zastanawiając się przy tym, jak bardzo zmienił się charakter, muszącej radzić sobie z byciem ‘pomocnicą’ dziewczyny. Abigail- prócz dalszej konieczności kiszenia się w ośrodku dla mentalnie chorych,  bardzo szybko zostaje zmanipulowana przez naczelnego trolla serialu**, który celowo wymusza utrzymanie ich wspólnej tajemnicy.
   Inną postacią, przykuwająca od razu oko jest terapeutka, tudzież stara znajoma Hannibala, czyli doktor Bedelia du Maurier, świetnie sportretowana przez Gillian Anderson. Co prawda pojawia się na jakieś pięć minut na (dajmy na to) 40, ale i tak pozostawia za sobą więcej pytań, niż odpowiedzi. Jej relacja z Hannibalem z pewnością przekracza dozwolony formalizm i widać wyraźne, że wie więcej, niż ci-wzięci w cudzysłów przyjaciele Lectera. Jest to pewien maleńki prztyczek w nos widza, mówiący z lubością : „Hej, ona też wie kim jest ten Hannibal, co ty na to?” A ja na to tyle, że chciałabym wiedzieć więcej. Na przykład jak to było z tym szemranym pacjentem Bedelii. 
      Dalej: Hannibal. No i tu nie będę pisać za wiele. Rewelacyjnie oddana postać. Taki cicho-ciemny drapieżnik, zimny perfekcjonista, za nic mający sobie emocje, albo raczej emocjonalność. Mieszka w eleganckim apartamencie, lubuje się w sztuce wszelakiej maści (malarstwo, muzyka itp.), ubiera bardziej niż oryginalnie i w dodatku umie gotować. Ale tu przychodzi pewien zgrzyt. Bo my widzimy, co tak naprawdę przyrządza swym gościom i choć nie wiem jak apetyczne byłyby to frykasy, ciężko tolerować ten fakt po drugiej stronie ekranu. Oczywiście do czasu. Bo kto raz zje taką potrawę, nigdy już nie wróci do wieprzowiny. Jednak przejdźmy ponownie do mego peanu. Wielkie brawa dla Madsa  Mikkelsena za odświeżenie postaci mięsożernego konesera. Warto było poczekać do końca, bo ukazał on jedynie przedsmak geniuszu i niebezpieczeństwa . Zresztą- porównajcie sobie tę kreację z, wałkowanym niedawno „Casino Royale”: mimika Madsa w „Hannibalu” jest w pewnym stopniu martwa. Jakby to nie był człowiek, tylko… no właśnie. Te wystudiowane, dopracowane gesty przywodzą na myśl projekcję osobowości, którą wychwycą nieliczni. 

   Jeśli chodzi o relację z Willem (celowo kreowanym na przeciwieństwo Lectera), początkowo ni mnie ziębiła, ni grzała. Ot, wymuszona konieczność, podparta ciekawością ze strony znudzonego Lectera. Jednak z biegiem czasu, nasz doktorek coraz mocniej przywiązuje się do tych rozmów wieczorem- przypomnijmy sobie scenę, w której Graham nie zjawia się na wizytę, a  w tle rozbrzmiewa nostalgiczny utwór. Przez ułamek sekundy wygląda tak, jakby Lecter coś przeżywał. Czy aby na pewno? Cóż, nie będę zdradzać, jak wszystko dalej się potoczy, choć przyznaję, że nie byłabym fanką serialu, gdyby nie Internet. Ogromną zasługę w tym rozbudowaniu linii Graham-Lecter ma bowiem fandom, który wielokrotnie zaskakiwał mnie, podczas przeglądania tumblr.com (i youtube’a). I, choć zdaję sobie sprawę, że taki argument niekoniecznie kogoś przekonuje, to mówię szczerze: zaciśnijcie zęby i zabierzcie się za te 13 odcinków. Mimo wszystko warto. 
      To, co mi się w tej serii dodatkowo podoba, to fakt, że „Hannibal” wizualnie nie daje o sobie zapomnieć. Kolorystyka zdarzeń zmienia się w zależności od napięcia: raz jest przeraźliwie nasycona, a kiedy indziej mocno przygaszona i tak jakby mglista. Duża w tym zasługa klimatycznego świata przedstawionego, pełnego niebieskiego, smutnego krajobrazu. Muzyka również bywa raczej wrogiem, niż sprzymierzeńcem bohaterów i powoduje, że ma się wrażenie oglądania thrillera bez happy endu. Co do czołówki, to owszem: jest króciutka i być może niezauważalna, ale przez dłuższy czas taki wydaje się sam cannibal Lecter.
      No dobrze, ale gdzie w tym wszystkim jest „Milczenie Owiec”? Po raz kolejny powtórzyłam sobie to wiekopomne dzieło i muszę stwierdzić, że wciąż robi na mnie wrażenie. Mimo tego, że historię znałam nie od dziś, z chęcią zajrzałam do tej (niestarzejącej się) wersji, z fantastycznym Hopkinsem i urokliwą Jodie Foster w roli głównej. Biorąc pod uwagę serię TV, z dziecinną ciekawością rozpoznawałam detale, które wcześniej mi umknęły. Dało się zauważyć pazernego i żądnego sławy Chiltona, ten sam budynek, przetrzymujący psychopatów i sposób morderstwa, który pojawił się w jednym z odcinków: tak zwany krwawy orzeł, tudzież zawieszone ciała z wyjętymi żebrami, przypominający skrzydła aniołów. 

Podsumowując: jeśli marzy Wam się barokowy naturalizm i przygnębiająca atmosfera, wybierzcie „Hannibala”. Nic bowiem tak nie fascynuje, jak przekonanie się, czy współczesności wychodzi rozgrzebywanie klasyki. 

*lasery, rzecz jasna lasery

**Mysza, w podobny sposób wyraziła się w którejś ze swoich notek. Tak więc, jeśli nie zadowolą Was te wypociny idźcie czytać jej refleksje (choć założę się, że część już to zrobiła).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...