Disclaimer: nie będzie ani
żadnych odniesień do książki, ani do tego, że serial strasznie mi się kojarzy z
krawatami (internetowy Esquire uznał Hannibala za najlepiej ubranego bohatera
TV- może stąd to nawiązanie);
Ten wpis kiełkował w impulsywny
jak zawsze sposób, łącząc mój entuzjazm z brakiem merytorycznego przygotowania.
Zdałam sobie też sprawę, że pomijanie serialowych podsumowań, fatalnie wpływa
na kulturalne samopoczucie mniej lub bardziej obeznanego blogera (tak
uogólniam-jak bardzo złe to stwierdzenie?). Jeśli czytając to wszystko kręcicie
nosem, mając dość standardowego ‘trucia bez
sensu’, dajcie mi chwilę, by się wytłumaczyć. Niedawno skończyłam intensywny
kurs językowy i czuję się roztargniona, a notka- choć nie jest zbyt odkrywcza,
powstała po to, żeby wyjść z marazmu. Pewnie za moment poczuję, że mogłam
darować sobie ten temat, ale niech będzie-od czegoś trzeba zacząć. A nic tak
nie poprawia humoru jak produkcja, która okazała się dużo bardziej
interesująca, niż z początku.
Zacznę
od tego, że współczesne kryminały cierpią na tendencję gotowego scenariusza.
Ciężko trafić, na coś, co nie będzie klonem swego poprzednika. Osobiście,
zdarzyło mi się nawet pomylić jedną produkcję z drugą, bo są lub były w czymś
do siebie podobne („Siedem”/”Złodziej życia”/”Psychopata”). Choć procedurale wyskakują jak grzyby po deszczu, wciąż
nie dają nam gwarancji na rozrywkę z wyższej półki. Wszystkiemu winien jest
zarówno pedantyczny technicznie David Fincher, jak i świat po projekcji "Milczenia
Owiec". Adaptacja literackiego pierwowzoru, umożliwiła przedstawienie
historii, w której główny psycho-killer nie tylko okazuje się
inteligentnym osobnikiem, ale przede wszystkim jest ciekawiej skonstruowany niż
niejeden protagonista-> np. biorąc pod uwagę „Czerwonego smoka” (być może to
wynika z mojej nikłej sympatii do Edwarda Nortona; generalnie: nie rozumiem
jego fenomenu). Jednak ożywienie,
tudzież re-interpretacja ikony, pobudziła multum kontrowersji, poczynając od
tych najgłośniejszych. Nie obyło się bez batów w stronę Madsa Mikkelsena, którego
z marszu oceniano przez pryzmat Hopkinsa, dodając przy tym swe gorzkie żale
względem ‘fatalnego’ akcentu Duńczyka. Z drugiej zaś strony Will Graham, to
jeden z najmniej lubianych osobników, słynącego z hejterstwa filmweba. W dzisiejszym odcinku, postanowiłam odgrzebać
z pamięci zarówno produkcję odcinkową, jak i wspominane wyżej "The Silence of the Lambs”. Będzie więc
trochę lania wody, a trochę analizy pod kątem niektórych kryteriów. Zatem do
dzieła.
Po tym serialu będziesz śnić o
grasujących, gigantycznych jeleniach, mózgu w foliowej postaci, a przede
wszystkim skomplikowanych dźwiękach, wywołujących uczucie przygnębienia. Tak,
moi drodzy, dla mnie „Hannibal” to jest przede wszystkim jakaś depresyjna
niemoc. Co z tego, że Willowi po części udaje się wytropić sprawcę, skoro tylko
podwyższy ów stan psychozy i zbyt duże zaangażowanie w sprawę? Już nie mówiąc o
zaburzeniach tożsamości i tak potwornie realistycznych snach, że ma się
wrażenie, jakby ktoś celowo tego pana torturował. Fakt faktem, że nie trzeba
filozofa by domyślić się o kogo mi chodzi, ale cały smaczek- związany z pewną relacją, zostawię sobie na później.
Poznajcie Willa Grahama-
specjalistę od spraw beznadziejnych. Will to samotny posiadacz psich
czworonogów, pracujący w jednostce FBI. To znaczy tak nie do końca- raz widzimy,
że prowadzi wykłady, a za moment zjawia się na środku miejsca zbrodni. Jest
potrzebny przy konsultacjach za żółtymi taśmami, bo nikt inny nie potrafi
stworzyć odpowiedniego profilu mordercy. Kontrowersji owej kwestii dodaje fakt,
że Will niekoniecznie winien pracować w podobnych warunkach. Dlaczego? Bo, gdy
omawia swe krwawe refleksje, z dowodzącym sekcją Jackiem Crawfordem, od razu
widać, że coś męczy go niemiłosiernie. Co uważniejsi wychwycą, że być może miał
już do czynienia z tak poważnym scaleniem z mordercą, iż nie mógł przez dłuższy
czas funkcjonować (i, że prawdopodobnie coś mocno wryło mu się w psychikę). I
choć w pierwszych minutach, umiejętności Willa wydawać się mogą nadmiernie
przesadzone*, jest to niezbędne by się zorientować, że przysporzą mu więcej
kłopotów, niż radości. A czym tak właściwie dysponuje W. Graham? Dosłownie (i w
przenośni) empatycznym podejściem do ściganego mordercy, którego jest w stanie
zrekonstruować nie tylko pod względem psychologicznym , ale i tym detalicznym: jak
to zadawał on ciosy ofierze, czy miał konkretny motyw i tym podobne. Pełna
hiperanaliza, wymagająca twardych nerwów i czaszki ze stali.
Zatem, co robi Jack Crawford, by
móc spać po nocach wiedząc, że sprowadził Willa na złą drogę? Prosi o pomoc
renomowanego- i chyba własnego psychiatrę, doktora Lectera (mroczne bah-dum-tss
w tle), by miał oko na chwiejnego Willa i zdawał mu raport z jego postępów. Ten
dość ryzykowny i kontrowersyjny pomysł, z dnia na dzień robi się coraz bardziej
niewygodny. Bo po pierwsze: doktor Alana Bloom- inna psychoterapeutka, nie tylko
uważa powrót Willa za zły z powodów naukowych, ale i stricte osobistych. Po
drugie: na karku depczą śledczym głodni dziennikarze, z bezkompromisową Freddie
Lounds na czele- a ona już wie, jak wykorzystać nietypowość Grahama. No i po trzecie:
wiemy doskonale, że angażowanie Lectera w roli mentora jest jednym z
najbardziej samobójczych gestów w dziejach popkultury-> to znaczy, oni tego
nie wiedzą, ale po co od razu psuć zabawę.
W trakcie serialu przewija się
kilka mniej, lub bardziej istotnych zabójstw, prowadzących do
satysfakcjonującego finału. I, chociaż mi też zdarzyło się psioczyć w stronę
pierwszych epizodów, mam wrażenie, że celowo rozłożono akcję w ten, nieco
leniwy sposób. Bowiem wszystko, co wydarzy się w początkowych minutach serii,
wraca ze zdwojoną szybkością w chwili, gdy Will coraz mocniej wątpi w samego
siebie- a Lecter milimetr po milimetrze, wgryza się w jego zaburzoną osobowość.
Po zabójstwie Garretta Jacoba Hobbs’a, Will nie potrafi już zrozumieć, czy
staje się tym samym potworem co Hobbs, czy tylko jego podświadomość-którą ktoś
majstrował, robi sobie z niego, że się tak wyrażę żarty.
Podczas projekcji poznamy feerię irytujących,
bądź intrygujących bohaterów, którzy
dostali nieco krótszy czas antenowy. Jeśli o mnie chodzi, to zwróciłam uwagę na
Abigail Hobbs: córkę seryjnego przestępcy, która nie tylko była świadkiem
kryminalnej interwencji, ale przede wszystkim wiedziała, co robił jej ociec. Te
frapujące elementy układanki odkrywamy z odcinka na odcinek, zastanawiając się
przy tym, jak bardzo zmienił się charakter, muszącej radzić sobie z byciem
‘pomocnicą’ dziewczyny. Abigail- prócz dalszej konieczności kiszenia się w
ośrodku dla mentalnie chorych, bardzo
szybko zostaje zmanipulowana przez naczelnego trolla serialu**, który celowo
wymusza utrzymanie ich wspólnej tajemnicy.
Dalej: Hannibal. No i tu nie będę
pisać za wiele. Rewelacyjnie oddana postać. Taki cicho-ciemny drapieżnik, zimny
perfekcjonista, za nic mający sobie emocje, albo raczej emocjonalność. Mieszka
w eleganckim apartamencie, lubuje się w sztuce wszelakiej maści (malarstwo,
muzyka itp.), ubiera bardziej niż oryginalnie i w dodatku umie gotować. Ale tu
przychodzi pewien zgrzyt. Bo my widzimy, co tak naprawdę przyrządza swym
gościom i choć nie wiem jak apetyczne byłyby to frykasy, ciężko tolerować ten
fakt po drugiej stronie ekranu. Oczywiście do czasu. Bo kto raz zje taką potrawę,
nigdy już nie wróci do wieprzowiny. Jednak przejdźmy ponownie do mego peanu.
Wielkie brawa dla Madsa Mikkelsena za
odświeżenie postaci mięsożernego konesera. Warto było poczekać do końca, bo
ukazał on jedynie przedsmak geniuszu i niebezpieczeństwa . Zresztą- porównajcie
sobie tę kreację z, wałkowanym niedawno „Casino Royale”: mimika Madsa w
„Hannibalu” jest w pewnym stopniu martwa. Jakby to nie był człowiek, tylko… no
właśnie. Te wystudiowane, dopracowane gesty przywodzą na myśl projekcję osobowości,
którą wychwycą nieliczni.
Jeśli chodzi o relację z Willem (celowo
kreowanym na przeciwieństwo Lectera), początkowo ni mnie ziębiła, ni grzała.
Ot, wymuszona konieczność, podparta ciekawością ze strony znudzonego Lectera.
Jednak z biegiem czasu, nasz doktorek coraz mocniej przywiązuje się do tych
rozmów wieczorem- przypomnijmy sobie scenę, w której Graham nie zjawia się na wizytę,
a w tle rozbrzmiewa nostalgiczny utwór. Przez
ułamek sekundy wygląda tak, jakby Lecter coś przeżywał. Czy aby na pewno? Cóż, nie
będę zdradzać, jak wszystko dalej się potoczy, choć przyznaję, że nie byłabym fanką
serialu, gdyby nie Internet. Ogromną zasługę w tym rozbudowaniu linii Graham-Lecter
ma bowiem fandom, który wielokrotnie zaskakiwał mnie, podczas przeglądania tumblr.com
(i youtube’a). I, choć zdaję sobie sprawę, że taki argument niekoniecznie kogoś
przekonuje, to mówię szczerze: zaciśnijcie zęby i zabierzcie się za te 13
odcinków. Mimo wszystko warto.
No dobrze, ale gdzie w tym
wszystkim jest „Milczenie Owiec”? Po raz kolejny powtórzyłam sobie to wiekopomne
dzieło i muszę stwierdzić, że wciąż robi na mnie wrażenie. Mimo tego, że
historię znałam nie od dziś, z chęcią zajrzałam do tej (niestarzejącej się)
wersji, z fantastycznym Hopkinsem i urokliwą Jodie Foster w roli głównej. Biorąc
pod uwagę serię TV, z dziecinną ciekawością rozpoznawałam detale, które
wcześniej mi umknęły. Dało się zauważyć pazernego i żądnego sławy Chiltona, ten
sam budynek, przetrzymujący psychopatów i sposób morderstwa, który pojawił się
w jednym z odcinków: tak zwany krwawy orzeł, tudzież zawieszone ciała z
wyjętymi żebrami, przypominający skrzydła aniołów.
Podsumowując: jeśli marzy Wam się
barokowy naturalizm i przygnębiająca atmosfera, wybierzcie „Hannibala”. Nic
bowiem tak nie fascynuje, jak przekonanie się, czy współczesności wychodzi
rozgrzebywanie klasyki.
*lasery, rzecz jasna lasery
**Mysza, w podobny sposób
wyraziła się w którejś ze swoich notek. Tak więc, jeśli nie zadowolą Was te
wypociny idźcie czytać jej refleksje (choć założę się, że część już to
zrobiła).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz