Przed państwem kolejny telegraficzny skrót mych cudownych refleksji o ruchomych obrazkach. Chciałam notkę troszeczkę inaczej zmontować, ale w tej chwili postanowiłam skupić się na tak zwanych 'zapychaczach'. W planach mam reedycję serii "X-men:ewolucja" i "Batmana Beyond", choć być może będą to po prostu rzeczy odkopane z lamusa, w których konfrontuję swoje wcześniejsze odczucia z obecnymi [chciałam zagrać w pierwszą część "Still life" ale poszła się...gonić].
"Wróg numer jeden" (aka: "Zero Dark Thirty"; aka: ciemno jak w... i tak dalej)- od tej produkcji coś bardzo niedobrego stało się z moim pisaniem. O ile wcześniej mogłam zasłaniać się brakiem praktyki, o tyle teraz brakowało mi dosłownie powera na jakąkolwiek rozpiskę. Nie tego spodziewałam się po kreacji nagrodzonej Złotym Globem, bo jestem widzem płytkim, który lubi gdy coś- albo raczej ktoś mu się w tle wyróżnia. Owszem- Chastain miała swoje przebłyski geniuszu, powiedziała nawet [uwaga: brzydkie słowo] 'motherfucker', ale to za mało, żebym ją mocno zapamiętała. Faktycznie nie jest łatwo wcielić się w agentkę wywiadu, która po pierwsze bardziej od bycia cool woli skupić się na złapaniu przywódcy Al-Kaidy, a po drugie jest jak większość swoich znajomych z branży i ceni sobie anonimowość. To co podobało mi się w pierwszych minutach filmu, to scena przesłuchania: kompletnie wyzuta z amerykańskiego idealizmu, jakoby tylko islamscy ekstremiści stosowali ciężkie tortury. W tym momencie faktycznie wydawało się, że tytuł uderza w najcięższą strunę, no ale później film rozchełstał się przy akcji poszukiwań i nieustannego błądzenia we mgle. Pewnie gdyby mocniej skupiono się na roszczeniowej postawie Mayi (słusznie zresztą sugerującej swojemu przełożonemu, że zbyt długo zwlekają z działaniem) moja opinia byłaby dużo bardziej entuzjastyczna. A tak mamy li i jedynie dopracowaną technicznie produkcję, która choć kiepska nie jest, do dzieła bardzo dobrego się nie umywa.
"Django"- zacznę od standardowego narzekania, czyli dlaczego Leonardo DiCaprio został tak spektakularnie olany? Tarantino jest mi kompletnie obojętny, nie mam z nim że tak powiem psychologicznego problemu, ale daleko tej produkcji do szanownych bękartów z II Wojny. Choć pierwsza połowa "Django" jest naprawdę wciągająca- a ja względnie rozumiałam, czemu Akademia ulubiła sobie akurat Waltza [wiedeńskiego], później jest trochę gorzej. Może bardziej chodziło o osobiste oczekiwana-bo co by nie mówić, mimo prawie 3 godzinnej projekcji, dałam radę wytrzymać bez spazmów narzekań. Najbardziej wryła mi się w pamięć postać Candy'ego, która- gdy tylko poczuła nosem kant, odsłaniała swe prawdziwe oblicze nieprzewidywalnego szaleńca, nie dającego sobie w kaszę dmuchać. Di Caprio przekazał to wszystko z idealną dozą manieryzmu, porażającą w odpowiednich momentach swą naturalnością-tak, że jego młotek figuruje już jako atrybut kultowy tej postaci. Dalej: Samuel L.Jackson. Wreszcie mógł się wykazać, bo od jakiegoś czasu bardziej kojarzy mi się z produkcjami typu "Węże w samolocie". Jaka szkoda, że tak mało o tych panach było głośno, bo poza ciekawym scenariuszem i mocnym flirtem z produkcjami Sergia Leone, nie powalił mnie akurat ten aktor, co [według znawców] powinien. Muzyka, owszem-była dość nowatorska, ale to nie są moje klimaty, więc powstrzymam się od komentarza.
"Dragon Ball Z: Bardock-Ojciec Goku" - 47 minut czystej fanowskiej przyjemności w dodatku na bardzo zacnym poziomie, nawiązującej do uprzedniej serii o Super Saiyanach. Zanim Freezer zaczął mieszać w kręgach naszych spokojnych Ziemian, podróżował po kosmosie zdobywając-a właściwie niszcząc poszczególne planety. Cieszę się, że wzięłam się akurat za tę wersję, bo rozjaśniła moje wątpliwości co do postaci samego Vegety. Bowiem będąc dużo młodsza nie rozumiałam czemu tyle osób tak bardzo lubi tego egocentrycznego dupka z megalomańskimi zapędami. Jednak kiedy trochę dorosłam zdałam sobie sprawę z pewnych oczywistych oczywistości. Wszak Vegeta to był kiedyś książę Saiyan, od początku wydawał się najsilniejszy wśród młodzików, a Goku wykazywał na tyle niski poziom mocy, że postanowiono go odesłać na Ziemię. Jako jeden z niewielu ocalałych, martyrologicznych [przesadzam, wiem] prawie postaci, Vegeta czuł się w obowiązku pomszczenia rodu i dorwania tego, kto wyniszczył jego wszechpotężną rasę. I tu waśnie jest, że tak powiem pies pogrzebany-> bo powyższy epizod nie tylko nawiązuje do sytuacji, której gwoździem programu był Freezer, ale również opowiada o ojcu Son Goku, czyli Bardocku. Wiedzie on żywot kogoś na kształt wysłannika Freezera i podbija kolejne krainy, na tym spędzając swój każdy dzień. Problem pojawia się wtedy, gdy Bardock odkrywa zamysł jego nieformalnego władcy: Freezer, czując zagrożenie ze strony Saiyan postanawia pozbyć się większości, aby nie stanęli mu na drodze. Dla każdego fana DB jest to raczej pozycja obowiązkowa, bo przynajmniej zachowuje jakąś klasę, w porównaniu z dużo słabszą serią GT.
"Iron Man 3"- żył sobie kiedyś pewien niebieski człowieczek, który mieszkał w wielkim niebieskim domu. Wydawać się mogło, że osiągnął wszystko, że ma wszystko i nic już nie może mu zagrażać. Błąd koronny naszego bohatera to zepchnięcie dawnych dziejów-a właściwie przeszłości, która jakimś cudem zacznie się dobijać do jego tytanowych drzwi (albo raczej żelaznych). Tyle, że tym razem fabuła nie będzie utrzymana w tonacji weltschmerzu Chtistophera Nolana, lecz uniwersum Marvela. Tak jest moi drodzy-o tej właśnie produkcji będzie dziś mowa. "I am Iron Man"-rzekł niegdyś Tony Stark i od tego czasu jego życie zaczęło się diametralnie zmieniać. A czy na lepsze czy na gorsze- na to również zamierza nam odpowiedzieć trzecia część kasowego cyklu.
Dzięki bogu, że ten film jest tak daleki od sequela-bo wierzcie lub nie, ale obawiałam się, że twórcy pójdą w tą samą stronę i znów rozbiją film na niezamierzone partie. Tym razem akcja jest wyważona tam gdzie trzeba, a [konieczne] wolniejsze elementy spajają całą fabułę, by móc przedstawić naszego bohatera z różnych perspektyw: super kozaka i człowieka poniekąd pokonanego, który musi z powrotem odbudować coś na nowo. Na kolejne dobre słowo zasługuje mr Guy Perace i jego przeraźliwa szczęka, która mogłaby wejść do kanonu najbardziej charakterystycznych złoczyńców. Możecie się ze mną zgodzić lub nie, ale Pearce jest cholernie dobry w kreowaniu psycho-killerów. Już raz udowodnił to w "Gangsterze", gdzie miałam ochotę go udusić. Nie inaczej dzieje się w "Iron Manie 3", choć tu wyskakuje trochę jak Filip z konopi. Czy to źle? Raczej nie sądzę, choć słyszałam (rozczarowane) opinie ludzi wychodzących z kina, którzy dywagowali na temat braku głównego przeciwnika. Cóż, jak to mówią są gusta i guściki. Ben Kingsley to jest klasa sama w sobie i nie zamierzam dodawać nic nowego odnośnie re-interpretacji postaci Mandaryna będącego wystylizowanego na kolejnego 'złego Araba'. Chociaż [i tutaj może być SPOILER] jego demaskacja przywodziła na myśl te straszne filmy, w których wszystko, co wydawało się bohaterowi rzeczywiste okazało się tylko snem. Ale ogólnie produkcja jest jak najbardziej udana. Robert Downey Jr kicks ass.
Dzięki bogu, że ten film jest tak daleki od sequela-bo wierzcie lub nie, ale obawiałam się, że twórcy pójdą w tą samą stronę i znów rozbiją film na niezamierzone partie. Tym razem akcja jest wyważona tam gdzie trzeba, a [konieczne] wolniejsze elementy spajają całą fabułę, by móc przedstawić naszego bohatera z różnych perspektyw: super kozaka i człowieka poniekąd pokonanego, który musi z powrotem odbudować coś na nowo. Na kolejne dobre słowo zasługuje mr Guy Perace i jego przeraźliwa szczęka, która mogłaby wejść do kanonu najbardziej charakterystycznych złoczyńców. Możecie się ze mną zgodzić lub nie, ale Pearce jest cholernie dobry w kreowaniu psycho-killerów. Już raz udowodnił to w "Gangsterze", gdzie miałam ochotę go udusić. Nie inaczej dzieje się w "Iron Manie 3", choć tu wyskakuje trochę jak Filip z konopi. Czy to źle? Raczej nie sądzę, choć słyszałam (rozczarowane) opinie ludzi wychodzących z kina, którzy dywagowali na temat braku głównego przeciwnika. Cóż, jak to mówią są gusta i guściki. Ben Kingsley to jest klasa sama w sobie i nie zamierzam dodawać nic nowego odnośnie re-interpretacji postaci Mandaryna będącego wystylizowanego na kolejnego 'złego Araba'. Chociaż [i tutaj może być SPOILER] jego demaskacja przywodziła na myśl te straszne filmy, w których wszystko, co wydawało się bohaterowi rzeczywiste okazało się tylko snem. Ale ogólnie produkcja jest jak najbardziej udana. Robert Downey Jr kicks ass.
"Crazy, stupid, love"- przyjemna obyczajówka, która ma ogromny atut w postaci aktorskiej obsady i całkiem zgrabnej reżyserki. Choć Ryan Gosling figuruje w moim zestawieniu jako obojętny, po raz kolejny udowodnił, że nie bez kozery tak często angażują go w filmach (a to, że mam tego po dziurki w nosie to już inna sprawa). Emma Stone jest rewelacyjna w tego typu produkcjach i wygląda na to, że dużo łatwiej obnaża swój talent w dziełach [teoretycznie] nieambitnych, niż chociażby w takich "Służących". Do tego mamy jeszcze Steve'a Carrela, świetnego w niejakim "The Office", no i Julianne Moore-kobiety, której nikomu przedstawiać nie trzeba. Mimo mego wyraźnego sceptycyzmu, podczas seansu czułam się po prostu przyjemnie i śmiem zauważyć, że jest to jedna z niewielu współczesnych produkcji będąca udaną komedio-dramą odnośnie pojęcia związków. Oczywiście Amerykanie wpleść musieli niepotrzebny patos w jednej z końcowych scen-przez co dzieło nie zachowuje oryginalności, ale oryginalne jest to, że można się pośmiać i zadumać bez cienia żenady [i chęci zmiany filmu]. Podoba mi się też fakt, że tym razem to mężczyzna stoi w trudnej do rozwiązania sytuacji, a także komediowe twisty, które całkiem sprytnie zostały rozwiązanie w punkcie kulminacyjnym. "Crazy, stupid, love" polecam na jeden z tych wieczorów, w których liczycie na dobrą rozrywkę podaną we właściwych proporcjach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz