Miałam w ogóle nic tu nie pisać- bo
w końcu ile można wałkować jeden i ten sam temat, ale stwierdziłam, że muszę
się z nim uporać, aby oczyścić swój umysł. Tak jakoś ostatnio mam, że cierpię
na brak motywacji w poszerzaniu horyzontów- a myślenie o otwarciu (jakiegokolwiek)
zagadnienia, powoduje we mnie zgrzyt, przypominający grymas Stannisa Baratheona.
Tak więc chciałam (bardzo!) zabrać się za jakąś starszą przygotówkę [właściwie
w tej chwili trudno na jakąś trafić, więc ten przydomek jest chyba bez sensu],
ale się nie udało. Tak więc, opadłszy lekko z sił, postanowiłam skleić jakąś
notkę, by nie popaść w całkowity, intelektualny marazm. Ale obiecuję, że się to zmieni, dajcie mi trochę czasu.
Życie z perspektywy obserwatora
ma swoje plusy i minusy. Będąc osobą mniej zauważalną dla postronnych- a, co za
tym idzie stojącą gdzieś z boku, otrzymujemy wgląd w czyjeś najdziksze,
najgłębiej zakorzenione pragnienia. Z drugiej strony nie da się ukryć, że takie
lawirowanie w wielkim świecie może też sprawiać nie lada kłopoty. A to ktoś w
zaufaniu wyjawi ci sekret, w który nikt
nie będzie chciał potem uwierzyć, a to zdani będziemy tylko na siebie w
momencie mocno podbramkowym. Bo podwójne przeżywanie trosk i niepokojów, jest
jak bycie suflerem, którego nikt nigdy nie nagrodzi za to, że opanował tekst na
pamięć.
Zacznę od tego, że „Wielki
Gatsby” początkowo ni mnie grzał, ni ziębił. Ani nie oczekiwałam na premierę,
obgryzając przy tym ostatniego paznokcia, ani nie było tak, że kompletnie się
tym nie interesowałam. I tu właśnie narodził się dystans, który pozwolił odrzucić
element, ostatnio dość popularny w naszej [pop]kulturze: mianowicie mieszanie
czegoś z błotem tak na zaś. Bo po pierwszych opiniach (popartych zagranicznymi ‘ą
ę’ krytykami)dowiedziałam się, że film jest totalnie beznadziejny i w ogóle, że
co za szmira, a DiCaprio się nie popisał. Nie muszę dodawać, że w tym momencie
zapaliła się u mnie ostrzegawcza migawka, mówiąca coś w stylu ‘nie bierz tego
wszystkiego na poważnie’. Oczywiście zgadzam się, że nie jest to dzieło w pełni
porywające, czy też takie, które zapisze się na kartach kinematografii, ale
śmiem wątpić, że aż tak z nim nie po drodze, jak mogłoby się wydawać.
Nie czytałam książki, nie
widziałam poprzedniej wersji, nie wiem zatem w jaki sposób produkcja Luhrmanna odbiega,
bądź dodaje swoje trzy grosze do reszty. Faktem jest, że Baz z pewnością umie
kręcić jak to mawiają na bogato. Jest więc kolorowo i wystawnie, czasem nazbyt
efektownie, ale da się to przełknąć, gdy do akcji wkracza postać Gatsby’ego. On
więc wprowadza ten uroczy balans, który powoduje, że historia nabiera tępa i
nie zjada własnego złotego ogona. Tyle, że jakiś chłód nieodgadniony bije z
tego wszystkiego-tak jakby pośród strumieni szampana i przytupów do Charlstone’a
brakowało humanizmu, ciepła i empatii. No i większego rozbudowania [charakterologicznego]
świetnych postaci drugoplanowych (Myrtle, Tom). Wraz z wyraźnym spłyceniem
przesłania produkcji, podpartą ją niepotrzebnymi wstawkami narratora-przez co
film zdaje się momentami wręcz ‘łopatologiczny’, a tej rzeczy moje słabe ego
nie trawi. Ja-widz chcę mieć pole do popisu/interpretacji, a nie czuć się
prowadzonym na sznurku przez pana, mówiącego w tonie nakręconego wykładowcy-którego
uosabia tu niewinny (?) Nick.
Bergman w niejakich „Szeptach i
krzykach” rozbijał na atomy różnorakie konwenanse, czyli tak zwane nabyte
grzeczności, które są tylko fasadą skrywającą nasze prawdziwe ‘ja’ [aka
egocentryzm]. Mówię to nie bez kozery, bo GG na tym również się skupia, kumulując
odpowiednie wartości w różnych ciałach (czytaj: postaciach). Jay Gatsby to
prawdziwy romantyk na tle pozytywistów, ewentualnie ostatni sprawiedliwy
krzewiący w sobie dziecięce wartości, w odróżnieniu do jego pseudo znajomych. Już
na samym początku filmu Nick Carraway maślanymi oczami Tobey’a Maguire’a mówi,
że wierzył w ludzi dzięki jednej osobie, czyli właśnie Jay’owi. Tylko czas się
tu zastanowić, czy gdziekolwiek pozwolono na dogłębne rozwinięcie tytułowego
bohatera i jego motywacji-czy też jego relacji z Daisy. No niestety-dla mnie
tego było po prostu za mało. Konfetti z widokiem na przecudowne niebo
przesłoniło interesujący wydźwięk lektury, a zabawy reżysera przez pierwsze
dwadzieścia minut spowodowały we mnie syndrom spoconego kołnierzyka [siedzisz
napięty niczym ta struna, mając nadzieję na dobre show, po czym zdajesz sobie
sprawę, że nie jest dobrze; twój
kołnierzyk robi się coraz bardziej wilgotny, a ty go poprawiasz i nie możesz
oprzeć się wrażeniu, że fotel na którym spoczywasz, jest coraz bardziej
upierdliwy i niewygodny].
O czym zatem opowiada produkcja?
Daruję sobie wstęp do fabuły, bo każdy, kto czytał [jakąkolwiek] recenzję wie o
co się, że tak powiem rozchodzi. Nick Carraway to uroczy, zagubiony miłośnik
pisania, jedyny chyba marzycielski osobnik razem z Jay’em G. Ja tam na Tobey’u
nie zamierzam się w sumie znęcać, bo swą
filmowa misję wypełnił- choć panem domu to bym go nigdy nie nazwała. No
właśnie-pewnie nie tylko ja zauważyłam, że WG wielokrotnie stawia na
autoparodię: a to w scenie z ‘przypadkowym’ spotkaniem Gatsby’ego i Daisy, a to
właśnie już w samych do tej sytuacji przygotowaniach [czy słowna zabawa typu
‘Jay-G, a Jay-Z ‘ też tam ma znaczenie, czy to tylko moja nadinterpretacja?].
Więcej kwiatów, mokrych garniturów o kocim
błagalnym spojrzeniu Leonarda i człowiek się zastanawia czy nadal ogląda ten
sam film, co przy napisach początkowych. Twardy orzech do zgryzienia.
Jeszcze z innej beczki: po
jakiego grzyba władowano tyle utworów w którymś [chyba trzecim z kolei] trailerze,
skoro w samym dziele było ich tyle, co kot napłakał? Jay-Z, Jay-Z, mija kolejna
piosenka, a potem znowu Jay-Z. Albo cover Beyonce [podkreślam cover, tak jakby oryginalny głos
wokalistki był nietrafionym rozwiązaniem]. To mi się nie podobało, bo nie po to nastawiam
się na-dajmy na to, kawałek Florence Welch, by go potem nie usłyszeć. Lana del
Ley -co do której mam mieszane odczucia, na szczęście dodała nastrojowego
balansu swą rzewną balladą z lewitującymi koszulami w tle. Po prostu jestem za
większą różnorodnością, bo co za dużo to niezdrowo. Zwłaszcza jeśli chodzi o
hip-hop.
Luhrmann wychodzi chyba z
założenia, że moralny upadek sfer wszelkich nadal trwa. To, że kilkadziesiąt lat
temu ludzie woleli popić i świecić, wcale nie oznacza, że coś się zmieniło.
Owszem-status materialny nie jest już tak kolosalną przepaścią, co kiedyś-> oczywiście
z wyjątkiem wszelkich tych celebrytów i gwiazdeczek, ale świat to nadal pogoń
za egoizmem, wygodnictwem i stawianiem wyborów między tym co dobre, a tym co
łatwe (znowu parafrazuję Dumbledore’a- ech, sentyment). Ja prócz tego nie do
końca mogłam ‘znielubić ‘ postać Daisy, bo po prostu wydawała mi się zagubioną
dziewczyną, której wpojono taki , a nie inny styl życia- plus widać było
wyraźnie, że najczęściej nie wiedziała czego chce. Być może jest to w jakimś
tam stopniu złagodzenie bohaterki, ale wierzcie mi: świat nie składa się tylko
i wyłącznie z samych ‘Daisy'ch’, ‘Gatsby’ch’, czy ‘Tom’ów’.
Kolejne złe słowo pójdzie w
stronę montażu. Jak już mówiłam, pewna część filmu to istna zupa w proszku.
Kręci się ten wstęp jak karuzela dla lokomocyjnych masochistów, a szybkie przyciąganie
obrazu -kojarzące się z rybakiem wciągającym zdobycz, powoduje nie tylko mdłości, ale i wzrokowy
oczopląs (a może tylko ja mam takie problemy). Jest to bardzo dziwna kwestia z
tego powodu, że później dzieło utrzymuje swój przyzwoity poziom i trochę
zapomina się o niefortunnym pomyśle Luhrmanna [albo raczej chce się zapomnieć].
Ten stan przyrównałabym do seansu „Drzewa Życia” które również z marszu
postanowiło wystawić mą chwiejną stabilność na próbę.
Leonardo DiCaprio jest prawdziwym
perfekcjonistą. Po nadrobieniu „Aviatora” nie mam wątpliwości, że to jeden
z najbardziej obiecujących aktorów przemysłu Hollywood. Dlatego boję się, że po
raczej nieprzechylnych słowach jury, Leo całkowicie się w sobie zamknie, albo
znów będzie dobierał role samych twardzieli-nie będących w ogóle cieniem jego
Gatsby’ego. Bo wierzcie lub nie-polubiłam to wcielenie, uwierzyłam w fakt, że
Jay jest samotnym człowiekiem, który myślał, że jak uda mu się zdobyć bogactwo,
odzyska miłość swojego życia. Smutne to i przejmujące, choć nie da się ukryć,
że bez kompletnego scenariusza nie da się przekazać wszystkiego. Joel Edgerton
stworzył Toma z krwi kości: nie przeszarżowanego frustrata-mięśniaka, lubiącego
tylko burdy, ale kogoś, kto ma swoją opinię, no i jest kwintesencja męskiego
testosteronu z małą ilością zahamowań. Dla mnie-jak i większości widzów jest to
pewnie najbardziej przekonująca postać razem z ‘karczmowatą’ Myrtle w interpretacji Isli Fischer (prawie
jej nie poznałam). Carey Mulligan swoją subtelną urodą kontrastowała z
choleryczną postawą Toma-a może właśnie o to chodziło, by móc powiedzieć, że pozory
mylą.
Wbrew tym wszystkim nieprzychylnym
refleksjom film mi się mówiąc krótko podobał. Tak-jest cienki na początku, ale
potem odbija się od dna i wciąga nas w tajemnicę Gatsby’ego i jego uczuciowe zawirowania.
Choć nie zamierzam słodzić całej produkcji, mogę ją polecić miłośnikom tego, co
ładne (kostiumy, klimat, blichtr) i aktorskiej obsady, która całe szczęście
nie zawodzi.
Ps. Te ‘patrzące oczy doktora’ to
taki Wielki Brat, czy mi się tylko wydaje?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz