poniedziałek, 27 maja 2013

Kolejny nudny post o jakimś tam filmie/Will you still love me when I'm no longer young and beautiful?

   Miałam w ogóle nic tu nie pisać- bo w końcu ile można wałkować jeden i ten sam temat, ale stwierdziłam, że muszę się z nim uporać, aby oczyścić swój umysł. Tak jakoś ostatnio mam, że cierpię na brak motywacji w poszerzaniu horyzontów- a myślenie o otwarciu (jakiegokolwiek) zagadnienia, powoduje we mnie zgrzyt, przypominający grymas Stannisa Baratheona. Tak więc chciałam (bardzo!) zabrać się za jakąś starszą przygotówkę [właściwie w tej chwili trudno na jakąś trafić, więc ten przydomek jest chyba bez sensu], ale się nie udało. Tak więc, opadłszy lekko z sił, postanowiłam skleić jakąś notkę, by nie popaść w  całkowity, intelektualny marazm. Ale obiecuję, że się to zmieni, dajcie mi trochę czasu. 

Życie z perspektywy obserwatora ma swoje plusy i minusy. Będąc osobą mniej zauważalną dla postronnych- a, co za tym idzie stojącą gdzieś z boku, otrzymujemy wgląd w czyjeś najdziksze, najgłębiej zakorzenione pragnienia. Z drugiej strony nie da się ukryć, że takie lawirowanie w wielkim świecie może też sprawiać nie lada kłopoty. A to ktoś w zaufaniu wyjawi  ci sekret, w który nikt nie będzie chciał potem uwierzyć, a to zdani będziemy tylko na siebie w momencie mocno podbramkowym. Bo podwójne przeżywanie trosk i niepokojów, jest jak bycie suflerem, którego nikt nigdy nie nagrodzi za to, że opanował tekst na pamięć.
Zacznę od tego, że „Wielki Gatsby” początkowo ni mnie grzał, ni ziębił. Ani nie oczekiwałam na premierę, obgryzając przy tym ostatniego paznokcia, ani nie było tak, że kompletnie się tym nie interesowałam. I tu właśnie narodził się dystans, który pozwolił odrzucić element, ostatnio dość popularny w naszej [pop]kulturze: mianowicie mieszanie czegoś z błotem tak na zaś. Bo po pierwszych opiniach (popartych zagranicznymi ‘ą ę’ krytykami)dowiedziałam się, że film jest totalnie beznadziejny i w ogóle, że co za szmira, a DiCaprio się nie popisał. Nie muszę dodawać, że w tym momencie zapaliła się u mnie ostrzegawcza migawka, mówiąca coś w stylu ‘nie bierz tego wszystkiego na poważnie’. Oczywiście zgadzam się, że nie jest to dzieło w pełni porywające, czy też takie, które zapisze się na kartach kinematografii, ale śmiem wątpić, że aż tak z nim nie po drodze, jak mogłoby się wydawać. 

      Nie czytałam książki, nie widziałam poprzedniej wersji, nie wiem zatem w jaki sposób produkcja Luhrmanna odbiega, bądź dodaje swoje trzy grosze do reszty. Faktem jest, że Baz z pewnością umie kręcić jak to mawiają na bogato. Jest więc kolorowo i wystawnie, czasem nazbyt efektownie, ale da się to przełknąć, gdy do akcji wkracza postać Gatsby’ego. On więc wprowadza ten uroczy balans, który powoduje, że historia nabiera tępa i nie zjada własnego złotego ogona. Tyle, że jakiś chłód nieodgadniony bije z tego wszystkiego-tak jakby pośród strumieni szampana i przytupów do Charlstone’a brakowało humanizmu, ciepła i empatii. No i większego rozbudowania [charakterologicznego] świetnych postaci drugoplanowych (Myrtle, Tom). Wraz z wyraźnym spłyceniem przesłania produkcji, podpartą ją  niepotrzebnymi wstawkami narratora-przez co film zdaje się momentami wręcz ‘łopatologiczny’, a tej rzeczy moje słabe ego nie trawi. Ja-widz chcę mieć pole do popisu/interpretacji, a nie czuć się prowadzonym na sznurku przez pana, mówiącego w tonie nakręconego wykładowcy-którego uosabia tu niewinny (?) Nick.
           Bergman w niejakich „Szeptach i krzykach” rozbijał na atomy różnorakie konwenanse, czyli tak zwane nabyte grzeczności, które są tylko fasadą skrywającą nasze prawdziwe ‘ja’ [aka egocentryzm]. Mówię to nie bez kozery, bo GG na tym również się skupia, kumulując odpowiednie wartości w różnych ciałach (czytaj: postaciach). Jay Gatsby to prawdziwy romantyk na tle pozytywistów, ewentualnie ostatni sprawiedliwy krzewiący w sobie dziecięce wartości, w odróżnieniu do jego pseudo znajomych. Już na samym początku filmu Nick Carraway maślanymi oczami Tobey’a Maguire’a mówi, że wierzył w ludzi dzięki jednej osobie, czyli właśnie Jay’owi. Tylko czas się tu zastanowić, czy gdziekolwiek pozwolono na dogłębne rozwinięcie tytułowego bohatera i jego motywacji-czy też jego relacji z Daisy. No niestety-dla mnie tego było po prostu za mało. Konfetti z widokiem na przecudowne niebo przesłoniło interesujący wydźwięk lektury, a zabawy reżysera przez pierwsze dwadzieścia minut spowodowały we mnie syndrom spoconego kołnierzyka [siedzisz napięty niczym ta struna, mając nadzieję na dobre show, po czym zdajesz sobie sprawę, że nie jest dobrze;  twój kołnierzyk robi się coraz bardziej wilgotny, a ty go poprawiasz i nie możesz oprzeć się wrażeniu, że fotel na którym spoczywasz, jest coraz bardziej upierdliwy i  niewygodny]. 

O czym zatem opowiada produkcja? Daruję sobie wstęp do fabuły, bo każdy, kto czytał [jakąkolwiek] recenzję wie o co się, że tak powiem rozchodzi. Nick Carraway to uroczy, zagubiony miłośnik pisania, jedyny chyba marzycielski osobnik razem z Jay’em G. Ja tam na Tobey’u nie zamierzam się w sumie znęcać, bo swą  filmowa misję wypełnił- choć panem domu to bym go nigdy nie nazwała. No właśnie-pewnie nie tylko ja zauważyłam, że WG wielokrotnie stawia na autoparodię: a to w scenie z ‘przypadkowym’ spotkaniem Gatsby’ego i Daisy, a to właśnie już w samych do tej sytuacji przygotowaniach [czy słowna zabawa typu ‘Jay-G, a Jay-Z ‘ też tam ma znaczenie, czy to tylko moja nadinterpretacja?]. Więcej kwiatów, mokrych  garniturów o kocim błagalnym spojrzeniu Leonarda i człowiek się zastanawia czy nadal ogląda ten sam film, co przy napisach początkowych. Twardy orzech do zgryzienia.
Jeszcze z innej beczki: po jakiego grzyba władowano tyle utworów w którymś [chyba trzecim z kolei] trailerze, skoro w samym dziele było ich tyle, co kot napłakał? Jay-Z, Jay-Z, mija kolejna piosenka, a potem znowu Jay-Z. Albo cover Beyonce [podkreślam cover, tak jakby oryginalny głos wokalistki był nietrafionym rozwiązaniem]. To mi się nie podobało, bo nie po to nastawiam się na-dajmy na to, kawałek Florence Welch, by go potem nie usłyszeć. Lana del Ley -co do której mam mieszane odczucia, na szczęście dodała nastrojowego balansu swą rzewną balladą z lewitującymi koszulami w tle. Po prostu jestem za większą różnorodnością, bo co za dużo to niezdrowo. Zwłaszcza jeśli chodzi o hip-hop. 

Luhrmann wychodzi chyba z założenia, że moralny upadek sfer wszelkich nadal trwa. To, że kilkadziesiąt lat temu ludzie woleli popić i świecić, wcale nie oznacza, że coś się zmieniło. Owszem-status materialny nie jest już tak kolosalną przepaścią, co kiedyś-> oczywiście z wyjątkiem wszelkich tych celebrytów i gwiazdeczek, ale świat to nadal pogoń za egoizmem, wygodnictwem i stawianiem wyborów między tym co dobre, a tym co łatwe (znowu parafrazuję Dumbledore’a- ech, sentyment). Ja prócz tego nie do końca mogłam ‘znielubić ‘ postać Daisy, bo po prostu wydawała mi się zagubioną dziewczyną, której wpojono taki , a nie inny styl życia- plus widać było wyraźnie, że najczęściej nie wiedziała czego chce. Być może jest to w jakimś tam stopniu złagodzenie bohaterki, ale wierzcie mi: świat nie składa się tylko i wyłącznie z samych ‘Daisy'ch’, ‘Gatsby’ch’, czy ‘Tom’ów’.
Kolejne złe słowo pójdzie w stronę montażu. Jak już mówiłam, pewna część filmu to istna zupa w proszku. Kręci się ten wstęp jak karuzela dla lokomocyjnych masochistów, a szybkie przyciąganie obrazu -kojarzące się z rybakiem wciągającym zdobycz,  powoduje nie tylko mdłości, ale i wzrokowy oczopląs (a może tylko ja mam takie problemy). Jest to bardzo dziwna kwestia z tego powodu, że później dzieło utrzymuje swój przyzwoity poziom i trochę zapomina się o niefortunnym pomyśle Luhrmanna [albo raczej chce się zapomnieć]. Ten stan przyrównałabym do seansu „Drzewa Życia” które również z marszu postanowiło wystawić mą chwiejną stabilność na próbę. 
 Leonardo DiCaprio jest prawdziwym perfekcjonistą. Po nadrobieniu „Aviatora” nie mam wątpliwości, że to jeden z najbardziej obiecujących aktorów przemysłu Hollywood. Dlatego boję się, że po raczej nieprzechylnych słowach jury, Leo całkowicie się w sobie zamknie, albo znów będzie dobierał role samych twardzieli-nie będących w ogóle cieniem jego Gatsby’ego. Bo wierzcie lub nie-polubiłam to wcielenie, uwierzyłam w fakt, że Jay jest samotnym człowiekiem, który myślał, że jak uda mu się zdobyć bogactwo, odzyska miłość swojego życia. Smutne to i przejmujące, choć nie da się ukryć, że bez kompletnego scenariusza nie da się przekazać wszystkiego. Joel Edgerton stworzył Toma z krwi kości: nie przeszarżowanego frustrata-mięśniaka, lubiącego tylko burdy, ale kogoś, kto ma swoją opinię, no i jest kwintesencja męskiego testosteronu z małą ilością zahamowań. Dla mnie-jak i większości widzów jest to pewnie najbardziej przekonująca postać razem z ‘karczmowatą’  Myrtle w interpretacji Isli Fischer (prawie jej nie poznałam). Carey Mulligan swoją subtelną urodą kontrastowała z choleryczną postawą Toma-a może właśnie o to chodziło, by móc powiedzieć, że pozory mylą. 

Wbrew tym wszystkim nieprzychylnym refleksjom film mi się mówiąc krótko podobał. Tak-jest cienki na początku, ale potem odbija się od dna i wciąga nas w tajemnicę Gatsby’ego i jego uczuciowe zawirowania. Choć nie zamierzam słodzić całej produkcji, mogę ją polecić miłośnikom tego, co ładne (kostiumy, klimat, blichtr) i aktorskiej obsady, która całe szczęście nie zawodzi.

Ps. Te ‘patrzące oczy doktora’ to taki Wielki Brat, czy mi się tylko wydaje?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...