"Filmów surrealistycznych się nie interpretuje"- powiedział niejeden osobnik, i cholera, może w tej kwestii miał jednak rację. Dawno nie spotkałam się z tak fatalnym uczuciem po seansie-to jest coś więcej, niż tylko stwierdzenie, że się nic nie zrozumiało. "Głowa do wycierania" Lyncha jest ogromnym mindfuckiem. Wiem-takie słowa nie są zbyt odpowiednie, bo świadczą o wulgarności, ale co jeśli inaczej nie potrafię tego określić?
Kamera trzęsie się niemiłosiernie, a my wraz z nią podążamy w czarno-białą otchłań klimatu, w którym tuzin rur i buchające opary są na porządku dziennym. W tym robotniczym mieście śledzimy losy niejakiego Henry'ego- przygarbionego bohatera z wiecznie zmarszczonymi oczami. Henry niedługo dowie się, że jego dziewczyna urodziła dziecko. Tylko, że to jedna z tych sytuacji, gdy 'pan wpadka' czuje się zbity z tropu i nie wie (bądź nie rozumie), jak to możliwe, że tak szybko do tego doszło. Ale odsuńmy na moment to żenujące zachowanie i skupmy się na psychice Henry'ego. Ma jakieś dziwne majaki, hoduje zeschnięte drzewka, a w swoim kaloryferze widuje kobietę o zdeformowanej twarzy, zapraszającą go do 'lepszego świata'- pozbawionego nieustannej muzyki. Bo tu dźwięków jest co niemiara- a właściwie szumów z fabryk (tudzież para-organowych motywów) i tonów, powodujących w nas mieszane odczucia. Muszę się przyznać, że gdy włączyłam tytuł, długo myślałam, że szwankuje mi sprzęt-wszystkie sekwencje muzyczne są bowiem puszczane z offu, niczym poboczny uczestnik zdarzenia, uderzający swoim trzeszczącym hałasem (niczym zepsute słuchawki). I to jeszcze mocniej naprowadziło mnie na stwierdzenie, że nasz bohater chciałby jak najszybciej to wszystko wymazać. A co konkretnie? Na to być może odpowie nam jego potomek-o wyglądzie kosmity skrzyżowanego z robakiem, co to na przemian ni to się śmieje, ni krzyczy. Tego właśnie nie jest wstanie wytrzymać partnerka Henry'ego, która opuszcza dziecię i swego przyszłego męża.
Wszystko co zobaczymy w produkcji jest iście nienormalne i nie sposób odróżnić czy jest jawą, czy snem. Choć początkowy wstęp filmu stanowi [wyraźną] sugestię, że nie będziemy mieć do czynienia z niczym realnym, ciężko przebić się przez tą nietypową konwencję. Potworny człowiek ruszający wajchą też nie jest raczej znajomym bohatera, tylko ja wiem? Symboliką jego wewnętrznej bójki, którą najchętniej spędziłby w krainie ciepłego kaloryfera.
Lynch chyba boi się technokratów, albo też kraju, w którym rządzi operowanie maszynerią. Ludzie w tej wizji są zatem pozbawieni spontaniczności-a rodzinny obiad to tragedia wzięta z dramatu Szekspira. Przez chwilę z kurczaków wypływa ohydna maź, a potem matka Mary przystawia się do Henry'ego próbując dociec, czy córka i on mieli ze sobą stosunek. Jest również babcia siedząca na krześle, która ani śmie się poruszać i pali wetkniętego jej papierosa. Mnogości różnych wydarzeń pewnie nie jestem wstanie wymienić, ale końcowa scena jest tego stuprocentową kwintesencją.
Film jednym słowem można by określić obrzydliwym-bo jest równie odstręczający jak larwalne stadium noworodka w produkcji. Henry albo nie chciał być ojcem, albo wcale nim nie był-zgodził się więc na aborcję (nożyczki) i nie mógł ochłonąć z jej konsekwencjami. Choć kto wie-może wcale nie o to chodziło. Może mamy tu do czynienia z bitwą dwóch osobowości- człowieka 'niebiańskiego' i porośniętego liszajem, który steruje światem kopulacji, powodując, że Henry w pewnym momencie ma totalną obsesję na punkcie wijących się stworów.
Będę zatem przestrzegać każdego, kto zamierza wziąć się za seans, że nie poczuje radości po tym co tam zobaczy. Wręcz przeciwnie-odsunie się od ekranu i da upust swojemu odrętwieniu. Ale założę się, że te niespełna półtorej godziny, okażą się dlań męczącą mantrą, która nie daje o sobie zapomnieć. I to jest właśnie wizytówką wielu reżyserów. Tego też.
A teraz inna sprawa, niezbyt wymagająca jakiegokolwiek wpisu, ale jednak coś mnie popchnęło. Otóż skończyłam czytać "Wichrowe wzgórza" i jakoś średnio się z tym czuję. Takie historie nie są rzeczą przyjemną, a jednak dość mocno wciągnęłam się w perypetie Heathcilffa i reszty. Tylko nie rozumiem jak to jest możliwe, że najnowsza adaptacja, prezentuje naszego narwańca jako czarnoskórego mężczyznę- skoro autorka wyraźnie zaznaczyła różnicę między Afroamerykanami, a dajmy na to Cyganami. Bo równie dobrze Heathcliff mógł mieć hiszpańskie korzenie i to mniej wpłynęłoby na moje kręcenie nosem. Ale może tylko się czepiam. Bo teraz nie wiem za co najpierw się zabrać: wersję z Fiennesem, czy Effy Stonem. A może inną?
I jeszcze coś. W trakcie szperania w internecie natknęłam się na dyskusję, z której wynikało, iż Lara Flynn-Boyle-będąca w czasach "Twin Peaks" w związku z Machlachlanem, wpłynęła nieco na scenariuszowe rozwiązania (albo ona albo on w każdym razie). Mimo, że wystrzegałam się jakichkolwiek spoilerów, nie umknął mi fakt, że relacja Audrey-Cooper w pewnym momencie zacznie zwracać się nie w tym kierunku, co myślałam. I niby dlaczego? Ech, chyba za dużo sobie wyobrażam.
Kamera trzęsie się niemiłosiernie, a my wraz z nią podążamy w czarno-białą otchłań klimatu, w którym tuzin rur i buchające opary są na porządku dziennym. W tym robotniczym mieście śledzimy losy niejakiego Henry'ego- przygarbionego bohatera z wiecznie zmarszczonymi oczami. Henry niedługo dowie się, że jego dziewczyna urodziła dziecko. Tylko, że to jedna z tych sytuacji, gdy 'pan wpadka' czuje się zbity z tropu i nie wie (bądź nie rozumie), jak to możliwe, że tak szybko do tego doszło. Ale odsuńmy na moment to żenujące zachowanie i skupmy się na psychice Henry'ego. Ma jakieś dziwne majaki, hoduje zeschnięte drzewka, a w swoim kaloryferze widuje kobietę o zdeformowanej twarzy, zapraszającą go do 'lepszego świata'- pozbawionego nieustannej muzyki. Bo tu dźwięków jest co niemiara- a właściwie szumów z fabryk (tudzież para-organowych motywów) i tonów, powodujących w nas mieszane odczucia. Muszę się przyznać, że gdy włączyłam tytuł, długo myślałam, że szwankuje mi sprzęt-wszystkie sekwencje muzyczne są bowiem puszczane z offu, niczym poboczny uczestnik zdarzenia, uderzający swoim trzeszczącym hałasem (niczym zepsute słuchawki). I to jeszcze mocniej naprowadziło mnie na stwierdzenie, że nasz bohater chciałby jak najszybciej to wszystko wymazać. A co konkretnie? Na to być może odpowie nam jego potomek-o wyglądzie kosmity skrzyżowanego z robakiem, co to na przemian ni to się śmieje, ni krzyczy. Tego właśnie nie jest wstanie wytrzymać partnerka Henry'ego, która opuszcza dziecię i swego przyszłego męża.
Wszystko co zobaczymy w produkcji jest iście nienormalne i nie sposób odróżnić czy jest jawą, czy snem. Choć początkowy wstęp filmu stanowi [wyraźną] sugestię, że nie będziemy mieć do czynienia z niczym realnym, ciężko przebić się przez tą nietypową konwencję. Potworny człowiek ruszający wajchą też nie jest raczej znajomym bohatera, tylko ja wiem? Symboliką jego wewnętrznej bójki, którą najchętniej spędziłby w krainie ciepłego kaloryfera.
Lynch chyba boi się technokratów, albo też kraju, w którym rządzi operowanie maszynerią. Ludzie w tej wizji są zatem pozbawieni spontaniczności-a rodzinny obiad to tragedia wzięta z dramatu Szekspira. Przez chwilę z kurczaków wypływa ohydna maź, a potem matka Mary przystawia się do Henry'ego próbując dociec, czy córka i on mieli ze sobą stosunek. Jest również babcia siedząca na krześle, która ani śmie się poruszać i pali wetkniętego jej papierosa. Mnogości różnych wydarzeń pewnie nie jestem wstanie wymienić, ale końcowa scena jest tego stuprocentową kwintesencją.
Film jednym słowem można by określić obrzydliwym-bo jest równie odstręczający jak larwalne stadium noworodka w produkcji. Henry albo nie chciał być ojcem, albo wcale nim nie był-zgodził się więc na aborcję (nożyczki) i nie mógł ochłonąć z jej konsekwencjami. Choć kto wie-może wcale nie o to chodziło. Może mamy tu do czynienia z bitwą dwóch osobowości- człowieka 'niebiańskiego' i porośniętego liszajem, który steruje światem kopulacji, powodując, że Henry w pewnym momencie ma totalną obsesję na punkcie wijących się stworów.
Będę zatem przestrzegać każdego, kto zamierza wziąć się za seans, że nie poczuje radości po tym co tam zobaczy. Wręcz przeciwnie-odsunie się od ekranu i da upust swojemu odrętwieniu. Ale założę się, że te niespełna półtorej godziny, okażą się dlań męczącą mantrą, która nie daje o sobie zapomnieć. I to jest właśnie wizytówką wielu reżyserów. Tego też.
A teraz inna sprawa, niezbyt wymagająca jakiegokolwiek wpisu, ale jednak coś mnie popchnęło. Otóż skończyłam czytać "Wichrowe wzgórza" i jakoś średnio się z tym czuję. Takie historie nie są rzeczą przyjemną, a jednak dość mocno wciągnęłam się w perypetie Heathcilffa i reszty. Tylko nie rozumiem jak to jest możliwe, że najnowsza adaptacja, prezentuje naszego narwańca jako czarnoskórego mężczyznę- skoro autorka wyraźnie zaznaczyła różnicę między Afroamerykanami, a dajmy na to Cyganami. Bo równie dobrze Heathcliff mógł mieć hiszpańskie korzenie i to mniej wpłynęłoby na moje kręcenie nosem. Ale może tylko się czepiam. Bo teraz nie wiem za co najpierw się zabrać: wersję z Fiennesem, czy Effy Stonem. A może inną?
I jeszcze coś. W trakcie szperania w internecie natknęłam się na dyskusję, z której wynikało, iż Lara Flynn-Boyle-będąca w czasach "Twin Peaks" w związku z Machlachlanem, wpłynęła nieco na scenariuszowe rozwiązania (albo ona albo on w każdym razie). Mimo, że wystrzegałam się jakichkolwiek spoilerów, nie umknął mi fakt, że relacja Audrey-Cooper w pewnym momencie zacznie zwracać się nie w tym kierunku, co myślałam. I niby dlaczego? Ech, chyba za dużo sobie wyobrażam.