Bardzo dziwny film. Musiałabym mocno się zastanowić, czy mi się podobał, czy nie. Bo nie jest tak, że oto mamy sobie wesołą opowiastkę, powodującą uczucie motyli w brzuchu. Tylko bardzo nietypową hybrydę, oscylującą na granicy dramatu. W końcu oglądanie drących się na siebie rodziców i dzieci jest jedną z tych rzeczy, które należą do towarzyskiej niezręcznej sytuacji. Jakbym wchodziła z buciorami w familijne problemy i była zmuszona przeżywać to samo, co oni. Dlatego też, nie można dzieła Davida O.Russella włożyć do jednej, bezpiecznej szufladki. I tym samym dochodzimy do momentu, gdy mam ogromny problem z wystawieniem jednostronnej opinii. Nie znoszę takich sytuacji, ale cóż-mówi się trudno.
Jest on-Pat, mężczyzna po przejściach. Właśnie wyszedł z psychiatryka, czyli zakładu dla mentalnie chorych. Chce odbudować relacje z żoną-jednak po po 8 miesiącach terapii [oraz zmiany środowiska], dowiaduje się, że zniknęła z domu. Tak więc nie ma ukochanej, własnej posesji i w dodatku cierpi na przypadłość, powodująca w sąsiadach (jak i również policji) lekki niepokój. Pat jest więc nie tylko skazany na swoisty społeczny ostracyzm, ale też trudno mu wrócić do świata żywych. Bo nie jest łatwo cierpieć na chorobę afektywną dwubiegunową, mieć ojca z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i częstokroć trafiać na osoby, które nie potrafią cię zrozumieć. Ale znajdzie się wkrótce światełko w tunelu imieniem Tiffany, co to okaże się bardzo nietypową osobistością. Tiffany jakiś czas temu straciła męża i od tej pory stała się seksoholiczką. Stąd pierwsze spotkanie naszych bohaterów będzie dość osobliwe-lecz nie oznacza to, że nigdy więcej się nie zejdą. Bo tak właściwie, to historia dwojga 'ześwirowanych' typów, które nawzajem się uzupełniają i stanowią dla siebie oparcie. Kto bowiem lepiej zrozumie przyjmującego leki, jak nie ten, co je również przełykał?
Ale świat nie jest taki prosty. W końcu ludzie z objawami zmuszeni są każdego dnia zmagać się z tym co pociąga ich na dno, a jeśli nie znajdą w nikim pomocy, gorzej im znosić samych siebie. I, chociaż ten niezbyt adekwatny polski tytuł, może wprowadzać w błąd (że oglądamy stu procentową komedię), nie można zaprzeczyć, że Pat i Tiffany wyrobili w sobie pozytywne myślenie. Będąc razem. Wszak [jednak], na horyzoncie znów pojawi się marzenie Pata o powrocie do cudownej Nikki-tyle, że z biegiem czasu, pewne kwestie zaczną się komplikować. Czy zatem nasz bohater, tak po prostu wyrzuci z siebie wspomnienie zdrady i postanowi wpaść z powrotem w to samo? Czy może rzeczywiście zmieni swoje podejście?
Nie da się ukryć, że początek filmu szału nie robi. Pierwsze minuty spowodowały we mnie dość negatywne odczucia i zaczęłam poważnie podważać opinię ludzi z Akademii. Jednak z biegiem akcji (i wejścia do niej Jennifer Lawrence), coraz mocniej przeżywałam wewnętrzne rozterki Pata i Tiff. Nie umknęła mi również myśl o grupie docelowej, do której skierowano tę produkcję. Bo dla mnie jej odbiór nie był tak lekki, a to z powodu dość realistycznego zacięcia. Nie jest łatwo być 'psycholem', czy posiadać szósty zmysł- i to akurat w niczym nie odbiega od codziennych "Trudnych Spraw". Dlatego SLP ma u mnie chociażby tego plusa, że jest dość oryginalny. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałam scenę kłótni, w której ktoś wywala talerze, czy obezwładnia swoje dziecko. Tak więc moc tego dzieła głównie bierze się z osobistych doświadczeń (nie, nie chodzę do terapeuty, jeśli o tym myślicie).
Kilka słów o technicznej całej reszcie. Obawiałam się tego Globa dla Jennifer Lawrence, bo jestem naprawdę sceptyczna. Nie lubię tak iść na film i mieć już konkretne oczekiwania. To momentami odbiera mi całą przyjemność z seansu i nie pozwala skupić się na całości. Tak więc nie kwapiłam się z hołubieniem jej roli, bo już na wstępie obdarzyła mnie lekko irytującym zachowaniem. Jednak czas mijał, a ja przyzwyczaiłam się do wcielenia 'hot laski' i coraz mocniej wierzyłam w traumę tej ciemnowłosej wdowy. Zatem, jeśli musiałabym wytypować, kto bardziej zasługuje na amerykańską nagrodę, mój złoty palec skierowałby się w stronę kobiet. Bo mało tego. Spodobała mi się również kreacja Jacki Weaver- choć nie potrafię do końca określić czym mnie porwała. Była taka ciepła i wesoła-coś mocno w stylu Rachel Weisz w "Wiernym ogrodniku", czyli nie wiem co ja w tym widziałam, ale jednak widziałam. A Bradley Cooper? Z bożyszcza milionów, stał się jednym z tych aktorów, którzy potrafią wykrzesać z siebie coś więcej, niż tylko śnieżnobiały uśmiech. Ale nie do końca rozumiem nominacji dla Roberta De Niro-bo dla mnie wciąż trzyma jeden i ten sam dobry poziom. Choć może brak porozumienia z synem pana Pata seniora, tak zachwycił szacowne jury.
Wszystko fajnie, ale co z tym całym tańcem? No właśnie. Niezbyt podobał mi się ten motyw, bo jak dla mnie zbanalizował on całą kwestię 'wewnętrznego oczyszczenia', przywołując skojarzenia z plastikowym "Step upem". Ale uff-na szczęście nie było tego dużo- mimo, że wydawało się ździebko oklepane (zdaję sobie sprawę, że jest to adaptacja, więc moje umizgi winny być może tyczyć się książki). Miło jest również widzieć z powrotem Chrisa Tuckera, który ma u mnie fory za "Godziny szczytu".
Nie jestem pewna, czy pamiętam utwory muzyczne, ale były one całkiem ciekawe, zwłaszcza w chwili, gdy wystąpił punkt kulminacyjny. Zatem, jeślibym znów musiała dywagować, nie przeszkadzałoby mi wyróżnienie zarówno kompozytora, jak i samej reżyserii. Dlaczego? Gdyż, jak już wspomniałam, dawno nie przemknęły mi tak prawdziwie sportretowane relacje. Nie pełne lukru, czy aż nadto patologiczne, tylko zwyczajnie słodko-gorzkie. Jak każda, szaro-bura egzystencja.
To nie jest z pewnością najlepszy film dekady i nie jestem przekonana, czy oglądałam najmocniejszego kandydata do Oskara. Na chwilę obecną, wciąż myślę co z tym fantem zrobić, że tak o nim prawię, a jednocześnie nie kocham i nie wywyższam.
Jest on-Pat, mężczyzna po przejściach. Właśnie wyszedł z psychiatryka, czyli zakładu dla mentalnie chorych. Chce odbudować relacje z żoną-jednak po po 8 miesiącach terapii [oraz zmiany środowiska], dowiaduje się, że zniknęła z domu. Tak więc nie ma ukochanej, własnej posesji i w dodatku cierpi na przypadłość, powodująca w sąsiadach (jak i również policji) lekki niepokój. Pat jest więc nie tylko skazany na swoisty społeczny ostracyzm, ale też trudno mu wrócić do świata żywych. Bo nie jest łatwo cierpieć na chorobę afektywną dwubiegunową, mieć ojca z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i częstokroć trafiać na osoby, które nie potrafią cię zrozumieć. Ale znajdzie się wkrótce światełko w tunelu imieniem Tiffany, co to okaże się bardzo nietypową osobistością. Tiffany jakiś czas temu straciła męża i od tej pory stała się seksoholiczką. Stąd pierwsze spotkanie naszych bohaterów będzie dość osobliwe-lecz nie oznacza to, że nigdy więcej się nie zejdą. Bo tak właściwie, to historia dwojga 'ześwirowanych' typów, które nawzajem się uzupełniają i stanowią dla siebie oparcie. Kto bowiem lepiej zrozumie przyjmującego leki, jak nie ten, co je również przełykał?
Ale świat nie jest taki prosty. W końcu ludzie z objawami zmuszeni są każdego dnia zmagać się z tym co pociąga ich na dno, a jeśli nie znajdą w nikim pomocy, gorzej im znosić samych siebie. I, chociaż ten niezbyt adekwatny polski tytuł, może wprowadzać w błąd (że oglądamy stu procentową komedię), nie można zaprzeczyć, że Pat i Tiffany wyrobili w sobie pozytywne myślenie. Będąc razem. Wszak [jednak], na horyzoncie znów pojawi się marzenie Pata o powrocie do cudownej Nikki-tyle, że z biegiem czasu, pewne kwestie zaczną się komplikować. Czy zatem nasz bohater, tak po prostu wyrzuci z siebie wspomnienie zdrady i postanowi wpaść z powrotem w to samo? Czy może rzeczywiście zmieni swoje podejście?
Nie da się ukryć, że początek filmu szału nie robi. Pierwsze minuty spowodowały we mnie dość negatywne odczucia i zaczęłam poważnie podważać opinię ludzi z Akademii. Jednak z biegiem akcji (i wejścia do niej Jennifer Lawrence), coraz mocniej przeżywałam wewnętrzne rozterki Pata i Tiff. Nie umknęła mi również myśl o grupie docelowej, do której skierowano tę produkcję. Bo dla mnie jej odbiór nie był tak lekki, a to z powodu dość realistycznego zacięcia. Nie jest łatwo być 'psycholem', czy posiadać szósty zmysł- i to akurat w niczym nie odbiega od codziennych "Trudnych Spraw". Dlatego SLP ma u mnie chociażby tego plusa, że jest dość oryginalny. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałam scenę kłótni, w której ktoś wywala talerze, czy obezwładnia swoje dziecko. Tak więc moc tego dzieła głównie bierze się z osobistych doświadczeń (nie, nie chodzę do terapeuty, jeśli o tym myślicie).
Wszystko fajnie, ale co z tym całym tańcem? No właśnie. Niezbyt podobał mi się ten motyw, bo jak dla mnie zbanalizował on całą kwestię 'wewnętrznego oczyszczenia', przywołując skojarzenia z plastikowym "Step upem". Ale uff-na szczęście nie było tego dużo- mimo, że wydawało się ździebko oklepane (zdaję sobie sprawę, że jest to adaptacja, więc moje umizgi winny być może tyczyć się książki). Miło jest również widzieć z powrotem Chrisa Tuckera, który ma u mnie fory za "Godziny szczytu".
Nie jestem pewna, czy pamiętam utwory muzyczne, ale były one całkiem ciekawe, zwłaszcza w chwili, gdy wystąpił punkt kulminacyjny. Zatem, jeślibym znów musiała dywagować, nie przeszkadzałoby mi wyróżnienie zarówno kompozytora, jak i samej reżyserii. Dlaczego? Gdyż, jak już wspomniałam, dawno nie przemknęły mi tak prawdziwie sportretowane relacje. Nie pełne lukru, czy aż nadto patologiczne, tylko zwyczajnie słodko-gorzkie. Jak każda, szaro-bura egzystencja.
To nie jest z pewnością najlepszy film dekady i nie jestem przekonana, czy oglądałam najmocniejszego kandydata do Oskara. Na chwilę obecną, wciąż myślę co z tym fantem zrobić, że tak o nim prawię, a jednocześnie nie kocham i nie wywyższam.