piątek, 18 stycznia 2013

Ciężki świat.

      Nie znoszę zimy. Jedyne co w niej widzę to ciemność, niechęć i wszystko po trochu. A najgorsze, jeśli dodamy do tego przeciągły chłód, wpadający wprost do naszych kości. Jak bowiem czerpać przyjemność ze zwykłego spaceru, gdy dopada cię taka zawieja? Tak więc już na samym wstępie wyjście z ocieplanego mieszkanka wyzwala we mnie negatywne emocje. Nie to, żebym była maniaczką duchoty. Ja po prostu nie lubię, jak  pogoda mnie w ten sposób przeraża. Ale ostatnio, najbardziej przerażające okazało się dla mnie oglądanie "Winter's bone". Nie jestem pewna, czy cokolwiek dobrego wyjdzie dziś z pisania o tym filmie. No ale, żeby tylko o moją miałką twórczość chodziło. To jest jedna z tych produkcji, która poza mocnym przekazem zostawia nas z otwartymi ramionami. Bo albo jesteś tak zdumiony/zafascynowany tym co widzisz, albo wręcz przeciwnie-nie zamierzasz dłużej w czymś takim uczestniczyć, bo zwyczajnie cię przytłacza.
  Zaczęło się od tego, że w Projekcie Kino wygrał pomysł na przetrawienie laureatów Sundance. Osobiście głosowałam za WB, bo chciałam poznać produkcje z Jennifer Lawrence. Wcześniej kojarzyłam ją tylko z reboota "X-menów". W dodatku znów pojawiła się dlań nominacja do Oskara, więc żeby orientować się w  filmografii, postawiłam właśnie na ten tytuł. Tak, wiem, że to dość popularna produkcja, która powinna być znana wśród kinomaniaków. Ale zanim zaczniecie narzekać na moje braki, powinniście wziąć po uwagę, że nie wszyscy lubują się w odhaczaniu 'pozycji obowiązkowych'.

     O czym zatem jest "Do szpiku kości"? W jaki sposób streścić (to mało kreatywne) wprowadzenie do fabuły? Z pewnością opowiada o totalnej zgniliźnie człowieka. Bo relacje międzyludzkie, które powinny w jakiś sposób spajać rodzinę, są tu anty-opiekuńcze, a przede wszystkim pełne niewysłowionej goryczy. Oto bowiem mamy niewielki wycinek amerykańskiego społeczeństwa, klimatem przypominający PGR-owskie pozostałości: zabudowane strzechy, mnóstwo niezagospodarowanej przestrzeni i skostniałość, bijącą z każdej konwersacji. Między wierszami, przewija się również ukryta patologia mieszkańców.
   Całą historię śledzimy z perspektywy 17-letniej Ree. Jest tak zwanym żywicielem rodziny- na jej głowie spoczywa nie tylko opieka nad młodszym rodzeństwem, ale również psychicznie chorą matką. Mało tego: Ree właśnie dowiedziała się, że jej ojciec, który zniknął z pola widzenia, jest uwikłany w pewne brudne interesy. Żeby zatrzymać dom, musi odnaleźć zbiegłego rodziciela, póki nie jest za późno.
     Ten króciutki wstęp w żadnym wypadku nie odzwierciedla przywołanych problemów. Przede wszystkim, bohaterka filmu przez dłuższy czas zdana jest tylko na siebie. Owszem, dostanie raz/dwa razy jedzenie od sąsiadów, ale dopiero wtedy, gdy jej brat i siostra niemal padają z głodu. Kiedy Ree chce ruszyć za ojcem, każdy, kogo napotka z miejsca każe jej się nie wtrącać i nie zadawać pytań. Mało tego, w pewnym momencie ci domownicy będą nawet wstanie brutalnie ją pobić. Kroplę goryczy przepełnia fakt, że te osoby to... jej najbliższa rodzina. W takich chwilach trudno więc nie przemarznąć do szpiku kości.

    Perypetie Ree można uznać za początek iście hiobowych cierpień. Co prawda, wszystkie zdarzenia nie są dawkowane w tym samym stopniu co w "Precious", ale trudno nie być obojętnym na pewne reakcje. Reszta postaci jest bowiem tak mocno wtopiona w nielegalny handel narkotykami (i mentalną depresję), że nie wykazuje empatycznych zachowań. Dopiero upartość naszej protagonistki, pozwoli im wyzwolić pokłady współczucia- na przykład w dawnej koleżance Ree i jej wujku (którego dziewczyna woli raczej tytułować ksywką). Bohaterka Jennifer Lawrence jest zatem twarda, bo inaczej pewnie by sfiksowała. Ale w przeciwieństwie do reszty damskich lokatorek (gdzie każda z nich jest dość męska w zachowaniu), jej przynajmniej na kimś zależy.
   Można odnieść wrażenie, ze motorem napędzającym ciag zdarzeń są głównie kobiety. To one z początku wychodzą z domostw i zdawkowo odpowiadają Ree, a co najciekawsze prowadzą ją do miejsca, będącego kluczową sprawą fabuły. Jeśli już o owym fragmencie mowa, to scena na łódce była dla mnie jedną z najbardziej przykrych i frapujących. A wszystko to świetnie sportretowane zostało przez Jennifer Lawrence. Nie trzeba spazmów lamentu, żeby zobaczyć jak doświadczyło ją życie. Za co można więc polubić główną bohaterkę? Za niezłomny charakter, upierdliwość i miłość. Bo to ona daje jej siłę w najtrudniejszych momentach.
Beznadzieję poszukiwań Ree idealnie dopełnia pulsująca muzyka. Bywa zarówno smutna i wiolonczelowa, jak i zwiastująca niebezpieczeństwo. Takie połączenie jeszcze mocniej powoduje w nas ambiwalentne odczucia. Zdecydowanie nie można też odmówić dobrej roboty specom od zdjęć. Kadry są surowe, przejmujące, a przede wszystkim mocno dopasowane do bijącego niepokoju. Wystarczy przypomnieć sobie choćby wrony, które pojawiają się w czarno-białych wizjach siedemnastolatki. No i pierwszy raz las okazał się dla mnie tak odpychającym krajobrazem.
   "Winter's bone" jest kinem trochę surviwalowym, trochę moralizatorskim, ale i również krzepiącym. Bo Ree, mimo, że chwilami miała  najgorzej jak tylko możliwe, nie poddawała się i wracała z powrotem do rodzeństwa-by następnego dnia znów gonić za cieniem.Wracając jeszcze do utworów, muszę nadmienić, że podobało mi się "Hardscrabble Elegy" (będące kwintesencją moich odczuć po projekcji). A co z Jennifer Lawrence? No cóż. Swoją interpretacją przekazała naprawdę bardzo wiele. Uwierzyłam w jej niezłomny duch walki, odpowiedzialność i jakąś taką życiową mądrość. Nawet jej odpowiedzi naznaczone lekkimi przekleństwami były naprawdę dojrzałe. I nie przekoloryzowane. Całkiem dobrze sprawował się również John Hawkes jako narwany Teardrop. No i, co będzie trochę zabawną wstawką, jedną z aktorek grającą członkinię 'rodziny',  kojarzyłam z ostatnich sezonów "True Blood" (matka eks-przywódcy watahy wilkołaków).

"Winter's bone" jest jedną z tych produkcji, których nie można nazwać fajną, albo niefajną. Zdecydowanie ciężko przedstawić ją jednoznacznie. U mnie na pewno wywarła pewną ilość emocji, więc pokieruję się tym, że nie przeszłam wobec niej obojętnie.
    Ocena dla Projektu Kino: 7 na 10.

Na koniec wstawka z youtube'a, bo mi się ją dobrze słuchało.



3 komentarze:

  1. Mnie się "Do Szpiku Kości" bardzo podobało. Co prawda film jest troszkę powolny i ciężki, ale to zdecydowanie bardzo dobre, surowe kino. Właściwie dopiero po tym filmie zauważyłam Jennifer Lawrence i zaczęłam jej kibicować, bo dziewczę jest piekielnie zdolne.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Do szpiku kości" widziałam dość dawno temu.
    Film melancholijny, mało w nim optymizmu. Pełen zimowej aury i zimnych ludzkich uczuć. Ale podobał mi się, wywarł na mnie wrażenie.
    Nie każda historia musi mieć szczęśliwe zakończenie. Nie każda historia kończy się nadzieją na lepsze jutro. Tutaj jest nieustająca walka o przetrwanie. Zniknie jeden problem, pojawi się następny. Nie ma dokąd uciec, bo nie ma pieniędzy. Jedyne co pozostaje to niezłomna wola walki, by przeżyć kolejny dzień.
    Świetna Jennifer Lawrence. Dobrze, że jej kariera zaczęła się od takiego filmu, bo nieźle wróży na przyszłość.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja oceniłem na 6. Choć w ramach Projektu KINO jeszcze nie obejrzałem, ale kiedyś tam - bliżej premiery. Byłem zadowolony i do dnia dzisiejszego wspominam Do szpiku kości jako naprawdę dobre kino. Świetna historia, choć niełatwa do oglądania, czasem nawet irytująca, ale tak jak piszesz - wywołująca sporo emocji. I znakomita Lawrence.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...