czwartek, 15 listopada 2012

Wilczy apetyt.

Mieliście czasem tak, że napadała was niezdrowa chęć głodu? U mnie chwilami przejawia się to tak zwaną gastrofazą- gdzieś około północy, kiedy zapominam zjeść kolację (tak wiem, źle się odżywiam). Od dawna ludzie próbowali włożyć w mity pewne szaleństwa, czy niewyjaśnione zjawiska, stąd więc popularność wszelkich nadnaturalnych postaci jak chociażby Dracula, czy właśnie wilkołak. Z wilkołakami jest jednak tak, że ich prezencja w obecnej popkulturze (moim zdaniem) wychodzi jakoś cienko. Czy to "Zmierzch"- którego części widziałam jedynie 2 (a kolejną wyłączyłam w połowie), czy chociażby "Pamiętniki Wampirów"- zawsze te włochate bestie schodzą na dalszy plan, bo specjalnie nie zachwycają. Być może wiąże się to z naszym przywiązaniem do realizmu i przyzwyczajeniem do przedstawiania kreatur w bardziej humanoidalnej postaci (dlatego ja zawsze będę hołubić krwistym).
   Nie mam zielonego pojęcia skąd wziął się u mnie pomysł nadrobienia filmu sprzed dwóch lat- czasem jest tak, że bez powodu trafiam na jakiś tytuł i BAM, siedzę przed laptopikiem na przemian skupiając się i kręcąc głową. Produkcja Joego Johnstona jest co prawda remakiem, ale ponieważ nie posiadam elementarnej wiedzy na temat jej poprzednika, pozostanę tylko i wyłącznie na krótkich pseudo-refleksjach. A jakie one były, dowiecie się za chwilę.

Wiktoriańska Anglia, rok xxxx. Lawrence Talbot, główny bohater "Wolfmana", przybywa do zasuszonej posiadłości z powodu zniknięcia brata. Oczywiście nie jest tak, że kierował się rodzinnym sentymentem-jego przyszła szwagierka Gwen Conliffe, odnalazła go gdzieś w Ameryce i poinformowała o tym co się stało (Talbot w tym czasie spełniał się w karierze aktorskiej). Żeby mówić jaśniej- przejął się ową sprawą z powodu kobiety. Ale coś powoduje, że niechętnie wraca do dawnych wspomnień, by stawić im czoła- i nie tylko nim, już na pierwszy rzut oka widać, że L. ma bardzo skomplikowane relacje z ojcem. Wystarczy spojrzeć na otoczenie, w którym się wychował- ponure zamczysko, mgliste wrzosowiska, dziwne pogłoski o grasujących zabijakach. I tak się jakoś złożyło, że poszukiwany członek familii Talbotów okaże się być ofiarą tajemniczego mordercy. Dla jednych to robota zwierzęcia, dla innych demona, a nasz drogi Talbot junior postanowi sam dowieść kto przyczynił się do tragicznej śmierci brata. Niestety, w trakcie reaserchu, dociera do wioski cyganów, a tam...coś go użera. I na tym powinien skończyć się film. Ale się nie kończy, bo Lawrence, nie dość że bardzo szybko dochodzi do siebie, to w dodatku spostrzega, że wyostrzyły mu się zmysły. Tak moi drodzy- Talbot stał się wilkołakiem. No ale ktoś jeszcze musi nim być, skoro został przemieniony...
 Nie zdziwię nikogo, jeśli stwierdzę, że fabuła jest tu na maksa przewidywalna. Nie chodzi już nawet o to, jak kończą się losy samego Lawrence'a- kluczowe sprawy, mające prowadzić do wyjaśnienia zagadki, odkryć można już na początku filmu. Rodzinne tajemnice, związane z dawną śmierci matki i demaskacja krwiożerczego zabójcy- no cóż, na tym pomyśle twórcy się chyba trochę przejechali (spoiler: spójrzcie na dom! Bardziej łopatologicznie się nie dało?). Jeśli chodzi o gamę postaci, to niestety- nawet jeśli zatrudnisz Del Toro (w fatalnej fryzurze rodem ze słynnego skeczu z Jasiem Fasolą, gdy tnie komuś włosy kładąc garnek), eteryczną Emily Blunt, Hopkinsa, czy Agenta Smitha ee to znaczy Hugo Weavinga, nie oznacza to, że udźwigną całość. Bo wiecie co najgorzej w tym wszystkim wypadło? Kreacja, tfu wygląd tytułowego wilkołaka- będącego skrzyżowaniem wielkiej stopy z gorylem i gremlinem. Tak więc wszystkie ujęcia, w których pojawia się nasz futrzasty osobnik psuje trochę odbiór dzieła- które staje się wtedy groteskową parodią (również z powodu scen, gdy nasz wilczek masakruje ludzi- te flaki to nie powód do przerażenia tylko czego innego). Główne starcie oponentów szału nie robi- dobra umówmy się, kiedy dwóch sztucznie zrobionych osobników naciera nie siebie niczym Power Rangers nie wiem wtedy jak powinnam zareagować. Na szczęście są również dobre strony dzieła- klimat, miejsce akcji (czyli ponura mieścina rodem z "Braci Grimm"), dużo błocka i lasów, oraz ciekawy motyw ze szpitalem psychiatrycznym. Końcówka produkcji zdaje się być niedoklejona- tak jakby twórcy nie bardzo wiedzieli w jaki sposób zwieńczyć historię. Muzyka zaś to skrzyżowanie "Draculi" Coppoli i czegoś jeszcze- co na pewno kojarzę, ale nie pamiętam z nazwy.

Cóż mogę powiedzieć na zakończenie o "Wilkołaku"? Jak dla mnie nie wykorzystano w pełni jego potencjału, godząc się na lekką wtórność, co niestety spowodowało, że produkcja jest jaka jest, a ja zaliczam ją do zwyczajnie średniej półki, z akcentem na obejrzeć i zapomnieć.



5 komentarzy:

  1. A ja zrzucam ze średniej na najniższą, a jak wpadnie za półkę i się zakurzy, to też nie zaszkodzi. Beznadziejny film - w pomyśle i w realizacji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobnie jak Klapserkę, mnie ten film też nie powalił. Taki w miarę, ale bez rewelacji ;>

    OdpowiedzUsuń
  3. Moja nieustająca, ogromna słabość do Benicio Del Toro zmusiła mnie do przetrwania tego filmu. Ale był nudny i prosty jak budowa cepa. Co jest bardzo smutne, zważywszy na tak doborową obsadę. I del Toro :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się z del Toro właściwie rozmijam, co jest w sumie dziwne, bo "21 gram" pamiętam jak przez mgłę.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...