Nie wiem co myśleć o filmie, który spowodował u mnie nieprzyjemne uczucie w żołądku. Nie chodzi o to, że epatował ohydą, czy konwencją rodem ze słynnej "Ludzkiej stonogi". Produkcje, które ktoś zmyślnie nazwał po prostu dziwnymi, mają to do siebie, że robią nas w balona. Dlaczego? Bo nie są dosłowne, mieszają pojęcia i zostawiają widza z rozłożonymi rękami. Nie inaczej rzecz ma się w "Hard candy", opowieści, w której zarówno Zły i Dobry nie są tym, na kogo wyglądają.
Słynna polska reklama o dzieciach w sieci częściowo odnosi się do głównej bohaterki dzieła. Czternastoletnia Hayley (Ellen Page) zdaje się nie tylko przejawiać nad wyraz rozwinięta inteligencję emocjonalną, ale również i kokieterię. Umawia się na spotkanie z Jeffem (Patrick Wilson)- trzydziestoletnim fotografem modelek. Oboje poznawszy się w internecie, postanawiają rozwinąć swoją znajomość w realu (mimo, że wyrażenie jest idiotycznie to tu świetnie pasuje). Oczywiście interesująca konwersacja przejawia się w coraz to bliższą chęć poznania, więc Jeff proponuje zawieść Hayley do siebie do domu- i nie moi drodzy, nie ma tu żadnej manipulacji, dziewczyna wręcz zdaje się sama angażować w powyższą sprawę. Wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienia się po przekroczeniu apartamentu. To, co za moment napiszę będzie jednym wielkim spoilerem, tak więc jeśli ktokolwiek to czyta, a filmu nie widział, niech nie brnie dalej (chyba, że wszedł na opis dystrybutora filmwebu który wszystko zdradza).
Mamy przytulną kanapę, drinka i sesję zdjęciową. Wydawać by się mogło, że starszy mężczyzna wszystko doskonale zaplanował. Jakież było moje zdziwienie, gdy to właśnie on został odurzony i związany. Został złapany. Bo dla dziewczyny jest mordercą i zwyrodnialcem. I to właśnie Hayley wymierzy mu sprawiedliwość. Tylko czy wszystko wydaje się takie oczywiste?
Słowo pedofil kojarzy się jednoznacznie. Z reguły przedstawia się go jako spoconego, odrażającego typa, czyhającego w rogu na nieletnich. U Davida Slade'a jest nie tylko inteligentny, ale i obyty w świecie. Dziewczyna, której intencje wydawać się mogą właściwie, w pewnym momencie wzbudza irytację. Bo nic tu nie jest do końca pewne, a my brniemy w zagadkę, nie wiedząc po czyjej stronie się opowiedzieć (muszę się przyznać, że kibicowałam Jeffowi, gdy próbował się wyplątać z więzów). Tym razem to Kapturek stał się łowcą, a Wilk okazał się złapanym w pułapkę.
Na sam przód wybija się kreacja Ellen Page. To nie tylko sprytna mała gówniara, której wymarzyło się przyłapać pedofila. Jest doskonale wyszkolona i wiedziała jak omotać Jeffa, by wydobyć to, na czym jej zależy. Patrick Wilson również może zaliczyć ten występ do udanych- stworzył postać skazaną na lincz, która do końca nie ujawnia swojej prawdziwej twarzy.
Dzieło jest mocno minimalistyczne. 3/4 scen odbywa się w domu fotografa, ale nie jest to argument przemawiający za nijakością fabuły. Jedyna rzecz, która faktycznie mogła przeszkadzać, to zarówno główna żeńska postać, jak i jej nadnaturalna siła (wciąganie dobrze zbudowanego mężczyzny na krzesło jest dość niezwykłym wyczynem). Zdarzało mi się również doświadczyć pewnych momentów obrzydzenia, ale nie z powodu odpychających scen- moment kastracji, czy usuwania jąder w mikserze był zagraniem stricte psychologicznym. Scenariusz mógłby być naprawdę godny uznania, jednak w połowie nudzi i to sprawia, że nie mamy do czynienia z czymś wybitnym. Muzycznie nie mam się do czego przyczepić- być może dlatego, że motywy dobrze komponowały się z całością.
Tytuł opisywany jest jako dramat i thriller psychologiczny. Nie zdziwcie się więc, jeśli dostaniecie coś nieoczywistego i być może niezbyt zachęcającego. Ja jednak wciąż mam tę produkcję w pamięci i pewnie szybko jej nie wyrzucę.
Ps. Wiem, że na ekranie szaleją Batmany i Fassbendery, ale u mnie umysłowa posucha i ciężko zebrać się do kupy.