piątek, 29 czerwca 2012

Festiwal freaków, czyli i Ty poczuj się spełnionym.

 O filmie Tima Burtona mówiono już wielokrotnie. Nie zadziwia liczba fanowskich rozczarowań, czy średnio pozytywnych opinii. Ja będąc osobą wysoce nie zorientowaną w temacie postanowiłam w końcu zabrać się za produkcję, której tytuł wyjątkowo kojarzył mi się z piosenką zespołu "The rasmus" (niech rzuci kamieniem ten, kto nie słuchał kiedyś Eski). I wszystko może byłoby całkiem znośne gdyby nie fakt, z jaką obsadą i reżyserką mieliśmy do czynienia.

Osiemnastowieczny bawidamek Barnabas Coliins (Johnny Depp), swoje miłosne podboje wspominać będzie jeszcze dość długo. Łamiąc serce Angelique Bouchard (Eva Green), nie przewidział, że tym razem słono za to zapłaci. Ta pani to bowiem nikt inny, jak żądna zemsty wiedźma, która zamienia naszego bohatera w wampira. Należy przy tym dodać, że w czasie owej tragicznej sytuacji ginie również ukochana Barnanabassa, Josette. Nasz bohater, zamknięty w trumnie prawie na dwieście lat, budzi się nieoczekiwanie  w 1972 roku. Mimo kulturowego szoku (Mc Donald's jawi mu się jako Mefistofeles),odszukuje swych dalekich krewnych i próbuje w jakiś sposób z nimi egzystować. Barnabas poznaje również nową  guwernantkę domu Victorię, niesamowicie podobną do jego dawnej ukochanej. I tak, tak oczywiście, że Angelique też przebywa w Collinspot- równie niebezpieczna co niegdyś,w dodatku wciąż mająca za złe naszemu krwiopijcy dawne zażyłości.
    Przyjrzyjmy się jednak bliżej bladolicym mieszkańcom ponurego zamczyska. Elizabeth Collins (doskonała Michelle Pfeiffer) to dość (nie)typowa pani domu, trzęsąca całą familią jak trzeba. Na jej barkach spoczywa odpowiedzialność za utrzymanie dzieci, plus nie zawsze świetnie się z nimi dogaduje. Jej córka Carolyn to podręcznikowy przykład dorastającej nastolatki, w stylu zbuntowanych dzieci kwiatów (do tego jej sposób mówienia przypomina nieco napaloną entuzjastkę blantów). Mały David, osierocony synek chciwego Rogera, swój czas spędza na sesjach z psychoterapeutką Dr Julią Hoffman. Jest jeszcze dość ekscentryczny woźny Willie i sporadycznie pojawiająca się starsza pani, lubiąca czyścić zakurzone przedmioty.

    Mimo wielu trudności, Collinsowie zawsze znajdują jakiś sposób na przetrwanie i wiedzą, że ze swoją przeszłością nie jest im łatwo żyć z zresztą świata. Dla mnie osobiście "Dark Shadows" jest właśnie filmem o odmienności- jego pierwszą reprezentantką jest zranioną Angelique, która nie umie okazywać swoich uczuć inaczej, jak przez kontrolę i manipulację. Elizabeth za wszelka cenę pragnie chronić swych najbliższych i nie cofnie się nawet przed zasztyletowaniem Barnabasa. Zaś sam główny bohater to zamknięty w skórze nieumarłego, przeklęty człowiek, który mimo wszystko sam przyczynił się do spowodowania takiego obrotu zdarzeń. Nie zapominajmy również o Vicky, którą rodzice za młodu wysłali do szpitala psychiatrycznego (swoją drogą odnoszę wrażenie,że większość wątków było mocno nie rozwiniętych).
Jeśli chodzi o stronę wizualną, to dzieło Burtona błyszczy i ociera się o klimat rodem z gotyckich produkcji kina grozy. Muzyka jest bardzo mocnym dodatkiem- zwłaszcza "Night in white satin", która do tej pory mi gdzieś tam szumi w umyśle. Szkoda tylko, że prawie na tym kończą się moje pozytywy.
Nie zdziwię nikogo, kto widział już film, jeśli powiem, że coś tu po prostu było nie tak. Czy to miała być komedia? Szczerze mówiąc momentów śmiechu nie uświadczyłam. Konwencja horrorów jest mi obca, więc pozostawiam to bez odpowiedzi. Ale jakaś głębia, czy tzw. czwarte dno zostało po prostu odsunięte na margines, tak jak miało to miejsce w "Alicji". Jak wspomniałam już wcześniej, było parę ciekawych momentów, które niestety nie zostały przedstawione w sposób na tyle intrygujący by nie znudzić widza i nie powodować mocno przeze mnie tępionego deja vu. Ani tragizm wiedźmy, ani Barnabasa nie został na tyle wyeksponowany, aby czuć się usatysfakcjonowanym.
Aktorsko najbardziej wyróżnia się Eva Green, iście perfekcyjna w 'biczowatości' swojej postaci. Pfeiffer udowodniła, że choć rzadko pojawia się teraz na ekranie, nadal potrafi mocno przykuć uwagę. Reszta specjalnie nie odstawała, ale jest jeden aktor, który dość mocno rozczarowuje. Tak. Johnny Depp. Wielki Johnny Depp, opłacany ze rekordowe ponoć garze, nie umiejący z siebie wykrzesać żadnej nowości. Nie będę się spierać czy jest najlepszym, czy najbardziej przereklamowanym aktorem świata, bo po pierwsze nie jestem ekspertem, a po drugie takie kwestie nigdy nie będą w stu procentach obiektywne. W każdym razie: nie było tak źle, ale mogło być lepiej. I to lepiej właśnie najmocniej boli.

Nie wiem czy mogę polecić "Dark Shadows". Mimo, że ogląda się je dość dobrze, czuć po nich ewidentny niedosyt.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...