
Reżyser Brian De Palma inspirując się filmem z lat 30-stych, opowiada nam historię jednego z kubańskich emigrantów, który wyruszył do Stanów Zjednoczonych w 1981 roku. Tony Montana (Al Pacino), należy do grupy tzw. niepokornych dupków, którzy nawet w obliczu klęski nie rezygnują z życia na całego. Już na samym początku widać, że swojego pobytu bynajmniej nie obiera w kierunku zbierania truskawek. Pyskuje przesłuchującej go policji, a żeby wyrwać się z kolebki cudzoziemców, postanawia wykonać pewne zlecenie- czyli zabójstwo. Dzięki temu znajduje posadę u kucharza- którą od razu porzuca, gdy tylko udaje mu się wynegocjować kolejną brudną robotę. Interes w tego typu kręgach pozwala na szybki awans, więc Tony ze zwykłego kilera wyrasta w końcu na jednego z członków narkotykowego gangu Lopeza. Oczywiście to mu nie wystarcza, a w dodatku ma chrapkę na kobietę swojego szefa (w tej roli perfekcyjnie smukła Michelle Pfeiffer). Postanawia działać na własną rękę i po jakimś czasie udaje mu się zdobyć mnóstwo udziałów. Takiego stylu życia od od początku nie akceptuje matka Tony'ego, która próbuje chronić młodszą siostrę Montany (Mary Elizabeth Mastrantonio) od jego wpływu. Jak wiadomo chciwość i agresja nie popłaca, a Tony, choć osiąga coraz większą władzę i pieniądze, staje się nie tylko jeszcze bardziej brutalny i zgorzkniały, ale również przestaje panować nad samym sobą. W pewnym momencie wybucha, a ten wybuch może kosztować jego cały dorobek życia..
Cóż można powiedzieć więcej o tym filmie? Mnogości kultowych scen pewnie nie da się policzyć na palcu jednej ręki, a muszę powiedzieć, że oprócz wielokrotnie powielanego "Say hello to my little friend" istnieje parę innych, dobrych motywów (np. końcowa scena w basenie). Podobała mi się również elektroniczna muzyka, która na myśl przywodziła mi trochę "Mechaniczną Pomarańczę" Kubricka. Cały klimat światka przestępczego jest co prawda inny niż w "Ojcu chrzestnym", ale doskonale charakteryzuje sportretowany, ówczesny czas: ludzie giną tu szybko, pieniędzy jest dużo, kokaina leży na stole gotowa do wciągania, a wszystko to odbywa się w rytm tanecznych utworów burzliwych lat osiemdziesiątych. Można by rzec, że główny bohater jest równie zły jak cały ten szybki biznes, który przecież dzieje się na każdym kroku.
No cóż, "Człowiek z blizną" to jeden z tych filmów, który albo wszyscy widzieli, albo przynajmniej kojarzą. Ja w końcu mogę w pełni uznać się za jedną z jego fanek.