Marilyn Monroe. Ikona kobiecości, ponadczasowa gwiazda, element współczesnej popkultury. Każdy, kto nie widział z nią filmów, przynajmniej ma pojęcie o tym jak wyglądała. W dzisiejszych czasach pewnie musiałaby wyglądać na chudszą wersję siebie, ale to już dywagacje na całkiem odrębny temat. Jako, że należę do zacofanych w temacie, postanowiłam dopiero w miesiąc po Oskarowym szale zabrać się za (wszędzie już chyba rozreklamowaną) produkcję z Michelle Williams w roli głównej.
Zwykle, gdy bierzemy się za oglądanie biografii, w zależności od naszej wiedzy, wyrabiamy do niej własne oczekiwania. Moje nie były zbyt wysokie, ale czasami naprawdę dostawałam białej gorączki, czytając te zbulwersowane głosy krytyki na temat odtwórczyni postaci słynnej blondynki (i nie, Scarlett Johansson by się lepiej nie nadawała,takie moje zdanie). Na szczęście nie było tak źle, jak się spodziewałam.

Jest to nie tylko swego rodzaju spór pokoleniowy, ale również obalenie mitu perfekcyjnego świata Hollywood. Colin początkowo widzi Monroe jako niedostępny, idealny twór. Gdy jednak bliżej ją poznaje, okazuje się, że ta słynna seksbomba jest nie tylko wrażliwą osobą, ale również przeżyła wiele smutnych momentów w życiu (3 małżeństwa, brak kontaktu z matką, alkoholizm, uzależnienie od leków).

Fajerwerków może i nie było, ale zdecydowanie się nie zawiodłam.