Marilyn Monroe. Ikona kobiecości, ponadczasowa gwiazda, element współczesnej popkultury. Każdy, kto nie widział z nią filmów, przynajmniej ma pojęcie o tym jak wyglądała. W dzisiejszych czasach pewnie musiałaby wyglądać na chudszą wersję siebie, ale to już dywagacje na całkiem odrębny temat. Jako, że należę do zacofanych w temacie, postanowiłam dopiero w miesiąc po Oskarowym szale zabrać się za (wszędzie już chyba rozreklamowaną) produkcję z Michelle Williams w roli głównej.
Zwykle, gdy bierzemy się za oglądanie biografii, w zależności od naszej wiedzy, wyrabiamy do niej własne oczekiwania. Moje nie były zbyt wysokie, ale czasami naprawdę dostawałam białej gorączki, czytając te zbulwersowane głosy krytyki na temat odtwórczyni postaci słynnej blondynki (i nie, Scarlett Johansson by się lepiej nie nadawała,takie moje zdanie). Na szczęście nie było tak źle, jak się spodziewałam.
Cała historia opiera się na jednym tygodniu, wyciętym z życia tytułowej bohaterki. Nie będziemy jednak śledzić każdego jej kroku, ale podążać za młodym asystentem reżysera, Colinem (E. Redmayne). Ów młody człowiek, podczas realizacji "Księcia i aktoreczki" poznaje Marilyn i zaczyna coraz bardziej wnikać w jej prywatny świat.Przed rozpoczęciem filmu pojawia się również ekranowy partner Monroe- Laurence Olivier (rewelacyjny Kenneth Branagh), który wiele razy spiera się z gwiazdą w sprawach aktorstwa. Ich konflikt polega zarówno na odmiennym rozumieniu kina (wczuwanie się w postać, a teatralna maniera), jak i podejściu do pracy. Olivier, zawsze gotowy do grania, nieustannie ćwiczy kwestie w garderobie, zaś Marilyn potrzebuje czasu, żeby wyjść do tłumu, notorycznie przy tym spóźniając się na plan.
Jest to nie tylko swego rodzaju spór pokoleniowy, ale również obalenie mitu perfekcyjnego świata Hollywood. Colin początkowo widzi Monroe jako niedostępny, idealny twór. Gdy jednak bliżej ją poznaje, okazuje się, że ta słynna seksbomba jest nie tylko wrażliwą osobą, ale również przeżyła wiele smutnych momentów w życiu (3 małżeństwa, brak kontaktu z matką, alkoholizm, uzależnienie od leków).
Produkcja prezentuje się dość solidnie. Williams w roli zmysłowej Monroe poradziła sobie bardzo dobrze: jej gesty, głos i mimika przypominają kokieteryjny urok sławnej amerykanki. Branagh w roli Oliviera jest fantastyczny- buduje pewien nastrój, dzięki czemu udręki Colina (którego jest momentami za dużo) stają się mniej nużące. Samej Marilyn w filmie dużo nie znajdziecie, ponieważ jej rola została zepchnięta trochę na margines (co jest dla mnie pewnym minusem). Jednak warto jest spojrzeć na to dzieło, chociażby ze względu na dwójkę wyżej wymienionych przeze mnie aktorów.
Fajerwerków może i nie było, ale zdecydowanie się nie zawiodłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz