Przed seansem tego filmu postanowiłam nieco oczyścić swój umysł: próbowałam nie myśleć o tym, że widziałam już skandynawską wersję, a obawy przed nieuchronnym filmowym deja vu, próbowałam zostawić w dalekiej otchłani pamięci. Na szczęście, całe to moje niechętne nastawienie, jakie występowało przed wejściem na salę kinową, zniknęło wraz z rozpoczęciem się projekcji (naprawdę zaczynam mieć dosyć tych idiotycznych reklam Biedronki).
Początkowa sekwencja filmu, wprowadza nas w główny wątek: będziemy świadkami badania kryminalnej zagadki z przeszłości pewnej bogatej rodziny. Oczywiście, nie jest to jedyny powód, dla którego postanowiłam jeszcze raz zetknąć się z interpretacją powieści Larssona, ale o tym za chwilę.
Jak wiadomo David Fincher znanym reżyserem jest, więc miałam jako takie oczekiwania, do tego, co postanowi nam pokazać. I muszę tu powiedzieć, że otwierające całą historię intro, będące coverem utworu Led Zeppelin, było fantastycznym pomysłem. Muzyka Trenta Reznora (zeszłorocznego laureata Oscara za ścieżkę dźwiękową za "The Social Network"), stanowi idealne dopełnienie klimatu surowej, zimowej Szwecji. Nadaje dobre tempo filmowi, co jest ogromnie ważne, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie kiepską kontynuację "Matrixa" (w dużej mierze za porażkę uważam tu właśnie niedograne sytuacyjnie utwory).
