Sponsorem wpisu jest niejaki Brick Top, któremu lepiej nie podpadać. |
1. Le Chiffre Madsa Mikkelsena- oczywiście, duński aktor ma za sobą również bardziej pozytywne wcielenia- jak na przykład to w "Jabłkach Adama", ale nie ukrywam, że najbardziej lubię, gdy jest wredny. Nie chodzi tu jednak o ten typ cholerycznego zatracenia a la Hades z "Herkulesa" [no i znów to nawiązanie, żenada], ale inteligentne i mocne riposty rodem z "Casino Royale". Bo Le Chiffre to nie tylko jeden z najfajniejszych przeciwników Bonda, ale przede wszystkim świetnie wykreowana postać. Cenię go zarówno za to, jak blefuje przy kolejnej partii kart, jak i wtedy, gdy znęcając się nad Bondem będzie wcześniej krwawić z oka. A ponieważ Suzarro ma ostatnio bardzo nieprzyjemne doświadczenia związane z zabiegiem usunięcia gradówki, solidaryzuje się z wszelkimi nemezisami o podobnej przypadłości*.
2. Hannibal- taki typ, który mimo, iż nie zieje ogniem, nie jest wcale mniej przerażający. Lecter reprezentuje zimną, barokową elokwencję, połączoną z dozą tajemnicy i zamiłowaniem do sztuki kulinarnej. W jego domu nie uświadczysz śladów kurzu na przedmiotach, lecz kieliszek wina i klasykę płynącą z głośników. Jestem fanką Lectera z najnowszego serialu stacji NBC, bo tak bardzo różni się od lansowanego współczesnego wzorca [sławy], że aż miło. Ta wyraźna bromance'yzacja Lectera względem Willa- i jego niekonwencjonalne zamiary, są tylko przygrywką do smakowitej końcówki, pełnej mnóstwa pytań bez odpowiedzi. Nie ukrywam też, że jestem zadowolona z wizualnych walorów Dancy'ego i Madsa [a to, co fandom wyczynia odnośnie kwestii Graham-Lecter jest istną wisienką na torcie].
3. Agent Smith- nie ma "Matrixa" bez Hugo Weavinga. Z pewnością są i tacy, którym mocniej kojarzy się on z "Władcą Pierścieni", lecz ja jestem fanką bardziej współczesnego wcielenia. Smith ma w sobie ten ciekawy rys krnąbrnego-aż-po-kości [tudzież program] przywódcy, który pozostaje na długo w pamięci. Już dziecięciem będąc, zdałam sobie sprawę, że to jak Weaving akcentuje 'Mr Anderson' jest nie lada sztuką. Bo można być agentem, lubiącym ścigać rebelianckich reprezentantów Syjonu, ale trzeba jeszcze zrobić to w ten sposób, by nie wyjść karykaturalnie i pozostać lekkim.
4. Ramsay Snow- długo zastanawiałam się nad tym, czy Barry z "Misfitsów" podoła dość wymagającemu zadaniu (fani serialu i książki kontra entuzjaści samych odcinków), ale szybko wyszło na to, że wpasował się w akcję jak ulał. Choć nie nadrobiłam ostatnich odcinków GoT**, oczom moim nie umknęły makabryczne sceny zabaw, które tak bardzo męczyły Theona, że w pewnym momencie zaczęłam mu współczuć. Choć nie jest to totalne odwzorowanie wizji George'a cliffhanger'a Martina, nie mogę powiedzieć, bym czuła rozczarowanie odnośnie obsady [co innego Gendry]. By okazać jeszcze większą zawadiackość bękarta Boltona, Iwan Rheon postanowił dać mu większy wytrzeszcz i to maniakalnego spojrzenie, które jest bardzo konieczne. Chyba nie muszę dodawać, że jestem na tak.
5. Magneto- niejednoznaczne postaci lubią angażować serce widza, zwłaszcza posiadając traumatyczne wspomnienia aka ciężką przeszłość. W tym wypadku, ewolucję Magneto uzasadnia trudne doświadczenie życiowe (II wojna plus inne rzeczy, których nie będę zdradzać)- jak i również otoczenie, które widział w najciemniejszych barwach. Erik, w wykonaniu elastycznego jak zawsze Fassbendera, to nie tylko ktoś pragnący zemsty, ale przede wszystkim Mutant, szukający ludzi podobnych do siebie. Nawet, gdy na drodze stanie jego najlepszy przyjaciel, postanowi wybrać drastyczniejsze metody, by osiągnąć swój cel. Bo charakter to nie tylko geny, ale przede wszystkim umiejętność sterowania swymi demonami.
6. Charlie Stoker- to akurat będzie całkowita kalka z ostatniego posta, bo nie mam zamiaru nakręcać się jak pozytywka. Jeśli nigdy nie widziałaś/eś jak oczami można spowodować nieprzyjemne odczucie w żołądku, przyjrzyj się kreacji Matthew Goode'a.
7. John Doe bądź Frank Underwood- Kevin Spacey nawet kiedy zjawia się na 5 minut, to wyraża więcej, niż rozbudowane monologi [wybacz, Hamlecie]. Mimo, iż amerykański kongresem bardziej nadaje się na bycie wrogiem numer jeden kraju, jakimś cudem zawsze wybrnie z tzw. bagna, nie tracąc przy tym odpowiedniego humoru. Tak bezwzględnie pewnej siebie i zarazem rzeczywistej postaci świat seriali dawno nie widział (Dexter wymierzający sprawiedliwość 'bardzo złym ludziom' jest zupełnie inaczej odbierany)- więc tym bardziej postać Underwooda plasuje się w cyklu tych nietuzinkowych. A odnośnie Johna Doe- wystarczy spojrzeć na "Siedem" Finchera. Czasem jakość naprawdę przerasta ilość.
Ps. Wpis z paniami wciąż brany jest pod uwagę.*Pisanie w trzeciej osobie tylko podkreśla mój ogromny weltschmerz doczesny.
** Irytujące podniecanie się deszczami Castamere i Krwawymi Godami tylko mocniej przyszpiliło mnie, by nie napisać nic o serialu. Okropne uczucie.
A Wy, macie swoich ulubieńców?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz