piątek, 25 stycznia 2013

She wore blue velvet.

   Niebieski to taki kolor, który spece od metod psychologicznych uważają za łagodzący stres. Jeśli kiedykolwiek będziecie chcieli umeblować swoje mieszkanie, otoczcie je kojącym błękitem aksamitu. Albo nie, może lepiej się wstrzymajcie. Bo kto wie do czego to was doprowadzi.
  Zanim nadejdzie ten moment, w którym ujrzycie najbardziej żenującą recenzję [jaka tu powstała], szybkim krokiem zabrałam się za [wcześniejsze] dzieło pewnego słynnego reżysera. Inicjały DL chyba wystarczą, żeby zrozumieć o co mi chodzi. No i oto jest "Blue Velvet". Nie, nie chodzi mi o przerobioną piosenkę Lany Del Rey, będącą szyldem reklamy pewnej znanej marki odzieżowej.

     Uwodzić każdy może, ale nie każdy potrafi zrobić z tego małą, kameralną opowieść o zakamarkach ludzkiej ułomności. Mamy zatem sielskie, amerykańskie miasteczko, w którym co dzień, przewija się identyczna reklama drewna. Wśród stosów zieleni, ojciec głównego bohatera (imieniem Jeffrey), nagle dostaje zawału i pada na trawnik. To zmusza naszego młodzieńca do częstych podróży przez las,by odwiedzać swego rodziciela w szpitalu. Pewnego razu Jeffrey, zupełnym przypadkiem trafia na odcięte ucho, będące już nieco przeżarte przez mrówki. Ów fragment ciała stanie się zalążkiem dla dynamicznej i niekonwencjonalnej historii, która w głównym stopniu zwiąże samego znalazcę. Bowiem okaże się, że w całą sprawę zamieszana jest tajemnicza estradowa piosenkarka Dorothy Vallens. A ponieważ młodość najczęściej kojarzy się z zapalczywością, nasz drogi Jefferey nie będzie wstanie usiedzieć za długo na kanapie i postanowi sam zająć się tą sprawą. Chyba nie muszę mówić, że drogi jego i Dorothy się pokrzyżują. Tyle, że ich relacja będzie raczej odbiegać od stosunków stricte przyjacielskich.

     Jeśli ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła, to- w przypadku naszego bohatera, ów wyświechtany frazes, idealnie streszcza machinę, która pchnęła jego dalsze losy. Bo wiecie. Ja rozumiem myszkować w czyimś domu. Ale jeśli zmuszony/a jesteś schować się do szafy i widzieć rzeczy, które wydarzyły się w pewnej scenie, wiedz, że zmieni to twoje nastawienie o wiele lat świetlnych. Tak właśnie stało się z Jeffrey'em- którego zaangażowanie w brutalny, płonący świat, wiąże go i wprowadza na nieznane dotąd wody. Dzieło  Davida Lyncha jest zatem jedną wielką krainą kontrastów, która zestawia ze sobą naiwnego, nieobeznanego chłopaka i strasznego, pełnego perwersyjnych upodobań Franka. Frank jest bowiem szantażystą, maniakiem, narkomanem i pewnie wszystkim po trochu. Przetrzymując Dorothy, każe jej poddawać się dziwnym, odpychającym czynnościom, a w pewnym momencie nawet i ona nie będzie umiała inaczej funkcjonować. Tylko Jeffrey może uwolnić ją od tego strasznego człowieka. Ale czy jest wstanie?

    Najsampierw wybija się rewelacyjny motyw przewodni, który już zawsze kojarzyć mi się będzie z tą produkcją. Także panno Del Rey-wybacz, ale nawet jeśli w Twoim filmiku ukazuje się karzeł, nawiązujący do twórczości Lyncha i tak nie jesteś w stanie zdobyć mojego serca (jak to brzmi). Fragment występu Dorothy w klubie-śpiewającej tytułowe "Blue velvet",  jest niesamowicie sensualny. Zresztą, jej odpowiednim, niewerbalnym opisem jest chwila, kiedy Jeffrey skupia na kobiecie swój wzrok. Mała przyjemność na upojny wieczór. Ale faktem jest, że nie sposób pominąć tak zwanego lokowania produktu, który był zbyt widoczny w scenie spożywania piwa (co niezwykle trafnie wyśmiewa antagonista Jeffrey'a, Frank- no bo jak to tak "pić te siki").  Mamy tu zatem niewielką żonglerkę zasadami, gdzie przesadnie spokojna dzielnica, ukrywa pod spodem obrzydliwe i nachalne robactwo. Tym robactwem jest-ma się rozumieć Frank Booth i jego szalona ekipa. Jeśli już o ową kompanię chodzi, to muszę powiedzieć, że moment, w którym panowie wybierają się 'na przejażdżkę' jest jednym z lepszych jakie widziałam. Bo kiedy nieistotna dla fabuły kobieta tańczy na masce samochodu, a poniżej rozgrywa się naprawdę nieciekawa sytuacja, zastanawiasz się, czy nie uczestniczysz w jakiejś zamierzonej farsie. No i Ben. Bardzo niekonwencjonalna i zapadająca w pamięć postać.

 Jednak fanfary należą się pewnemu trio pod znakiem Dennisa Hoopera, Isabelli Rossellini i Kyle'a McLachlana- z akcentem na pierwszą dwójkę ma się rozumieć.  Hooper jako spaczony wariat, wzbudza odpowiednio odstręczające uczucia, choć oczywiste jest, że jego dziwaczne upodobania miały zapewne podłoże w dzieciństwie (prawdopodobna impotencja, bądź/i niezdrowe relacje rodzinne). Nie da się ukryć, że jego postać od razu wybija się na piedestał, bo jest cholerycznie nieprzeciętna. Isabellę Rosselini kojarzyłam wcześniej z "Ze śmiercią jej do twarzy" i muszę powiedzieć, że w kreacjach nietypowych sprawdza się naprawdę przekonująco (jej postać, mimo czasowych odchyłów nigdy nie była przejaskrawiona). McLachan zaś okazał się pozytywnym zaskoczeniem (dlaczego, to pokrótce napiszę za jakiś czas), a jako tak zwany młodzik stanowił również mały, wizualny dodatek.
  Muzyka pełni tu rolę Oskarowego aktora drugoplanowego-bo zdaje się, że Frank, poza uzależnieniem od maski, przejawia jakąś niezdrową fascynację radiowymi hiciorami. Ale nie tylko on w pewnym momencie zastanawia. Bo w końcu i sam Jeffrey daje się ponieść emocjom, co świadczy o tym, że jak każdy człowiek posiada różne odcienie swojego własnego "ja"- tych mniej lub bardziej odbiegających od przyjętej normy.
     Ale jest jedna rzecz, która nie pozwala mi zaliczyć tego filmu do grona najwybitniejszych. Mianowicie irytująca, wykrzywiona, nieprzekonująca ekspresja Laury Dern. Nie wiem, być może miała być postacią skrajnie upierdliwą przesadnie poprawną, ale w tej roli mnie momentami mierziła. Już pomijam fakt, że prawdziwą chemię na ekranie widać było między Dorothy a Jeffrey'em. Więc ta rzekoma miłość licealistki i 'ładnego chłopaczka' była zwyczajnie nieadekwatna do mojego odbioru. A może o to tu chodziło? No ale przecież nie powiem, że mi się to podobało. Bo mi się nie podobało. Nie tak widziałam zakończenie produkcji. Ale na tym pewnie polega pisanie przemyśleń. Że każdy po filmie wtrąca swoje trzy grosze..

    Dając się porwać eterycznemu nastrojowi, polecam wam dwugodzinny seans z "Blue Velvet".  A, i jeszcze coś. Nowa wersja troszeczkę mną zawładnęła-chyba jestem podatna na maniakalne powtórki.


10 komentarzy:

  1. Suzarro! Ty i piosenka Lany? To mi się w głowie nie mieści :)

    A tak poza tym to strasznie, ale to strasznie mnie zaintrygowałaś. Muszę, po prostu muszę obejrzeć "Blue Velvet", bo wstyd się przyznać, ale nigdy go nie widziałam. Dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest jakaś masakra. Generalnie chyba poddałam się temu bitowi. Bo szczerze mówiąc to chodzi raczej o podobieństwo utworów-a ten pojawiał się jako pierwszy na yt;).

      Usuń
  2. No ma coś w sobie ten film. Pamiętam, że oglądałem go w wakacje, i choć zrobił na mnie spore wrażenie, to jednak miałem jakieś obiekcje. Ale z czasem jakoś nie zniknął z mojej głowy, co jakiś czas go wspominałem i teraz jak widzę Twoją recenzję, to już przyznaję sobie, że film pozostaje w pamięci na długo. Głównie ze względu na klimat. Ten eteryczny nastrój, o którym piszesz, wprowadza widza w taki dziwny stan. To jednak domena wszystkich filmów Lyncha, które - nawet te z pozoru najzwyklejsze - zawsze są w jakiś sposób niepokojące.
    Świetny Hooper - tu się muszę zgodzić. Generalnie on kojarzy mi się właśnie z ról takich wariatów, ale w Blue Velvet to już przerósł sam siebie. Był autentycznie przerażający. I zgadzam się też, co do Dern. Jakaś taka nijaka była.
    I właśnie zakończenie też mi nie podeszło, może właśnie dlatego miałem te obiekcje. Może chciałem czegoś więcej. I była tam taka cholernie głupia scena

    SPOILER!
    Jak tatuś policjant biegnie uzbrojony z córką do mieszkania, w którym jest główny bohater i zapewne dochodzi tam do brutalnych scen. I ojciec puszcza przodem córkę, która pierwsza wbiega do mieszkania, w którym w tym momencie prawdopodobnie dochodzi do morderstwa. No szczyt głupoty:)
    KONIEC SPOILERA!

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że co do SPOILERA, to ta córka chyba nawet nie uprzedziła, że się tam pojawi i sobie szybciej przybiegła na to miejsce. Ale kto wie, może jest tak jak uważasz, może reżyser celowo kazał jej wbiec pierwszej. I wyszło małe kuriozum.;p

      Ja teoretycznie nie powinnam oceniać tego filmu tak wysoko. Ale jestem chyba podatna na takie nastrojowe zabiegi;].

      Usuń
  3. O, tego nie widziałam. Kolejna pozycja do nadrobienia. Życia nie starczy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego [niestety] konieczna jest jakaś selekcja;].

      Usuń
  4. Blue Velvet dosyc dobrze wpisuje sie w calosc tworczosci Lyncha, pozniej mielismy powroty Rosselini (jako Perdity Durango), czy postaci Hoopera w Lost Highway. Co do Lany del Rey, to drazni mnie jedynie to, ze wyglada ona w tych reklamach niczym ofiara przemocy domowej :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, jej usta niestety żyją własnym życiem, co w kwestii wspomnianego przeze mnie teledysku jest niezwykle drażniące.

      Usuń
  5. z Lyncha mam naprawdę sporo do nadrobienia, o tym tytule słyszę po raz pierwszy i może na weekend go obejrzę :P tyle teraz premier że nie wiem co obejrzeć teraz a co zostawić na potem :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie dokładnie to samo, z tym, że w kwestii tej produkcji tknął mnie po prostu jakiś impuls;].

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...